W przypadku tego dwupłytowego zbioru belgijskiej formacji tytuły w punkt oddają charakter wydawnictw. Jest i mrocznie (tytuł numer 1), i tajemniczo (tytuł numer 2). Hybryds jednak nie do końca byli na obu płytach w formie.
AUTOR: Hybryds
TYTUŁ: Dreamscapes From a Dark Side / Voices Without a Sound
WYTWÓRNIA: Zoharum
WYDANE: 10 czerwca 2019
Zacznijmy od highlighta tej reedycji, bo Dreamscapes From a Dark Side faktycznie balansuje na granicy 7.5 a 8. Szesnaście różnorodnych, ale kręcących się w okolicach noise’u i muzyki drone’owej kompozycji (w oryginale z 1996 roku było ich o cztery mniej) wyciska z gatunków niemal wszystko to, co najlepsze. Są pełne hałasu zgrzyty nawiązujące do muzyki konkretnej (czwarty indeks), zabawy z ciszą przy nautilusowej scenerii (czternastka), gęste i chropowate faktury (trzy), które ciekawie korespondują ze spokojnym, równie głębinowym ambientem (ósemeczka) zbudowanym na rozciągniętych, transowych partiach – chyba – syntezatora. Hybryds dorzucił też sporą dawkę sampli wokalnych, także z polskim (Matka Joanna od aniołów) akcentem. Wyłapiemy też fragmenty tekstów zaczerpniętych chociażby z Devils i kto tam wie, czego jeszcze korzystał Sandy Nijs. Wiem, że Belg świetnie wypoziomował wszystko, waląc raz ostro noise’em, uderzając w stronę kompozycji o zabarwieniu horrorowym, by po chwili tonować wszystko skromnym, subtelnym wręcz ambientem. Nad całym Dreamscapes From a Dark Side roztacza się jednak aura tajemniczości, swoistego mroku, może i melancholii? Skupienia – i to znacznego – ta płyta jednak wymaga, bo przy każdym kolejnym odsłuchu poszczególne utwory dokładają konkretnych smaczków. W szóstym indeksie będą to skrzypiące zapętlenia w końcówce rzucone w głębię, w jedenastce zaś rozpadające się dźwięki i pohukująca co jakiś czas syrena z niemal freejazzowymi piskami. Wyobraźnia pracuje całą parą.
NASZA OCENA: 8
Gorzej prezentuje się Voices Without a Sound, materiał Nijsa z 2001 roku, nagrany i wydany pierwotnie nie jako Hybryds a Na-Dha (Sandy Nijs wypuścił pod tym pseudonimem w sumie tylko jeden album i dwa miniwydawnictwa). Płytę tutaj można praktycznie opisać, lecąc samym tytułem. Partie wokalne stanowią clou przedsięwzięcia, to głównie wokół nich Belg obudował swoje kawałki. Muzycznie Voices Without a Sound to dźwięki medytacyjne w transowej scenerii. Słucha się w skupieniu, kiwając niemal całym ciałem, zapada się w stan swoistego letargu. Pewnie, działa na zmysły, ale jednocześnie usypia, a momentami wciela się w rolę czasozapełniacza, muzyki tła. Tribalowa rytmika w czwartym indeksie pcha transowo płytę do przodu, ale Nijs miał w tym projekcie tendencję do przerywania rytuałów industrialnymi, quasi cyfrowymi motywami wzbogaconymi samplami. Efektem Czwórka traci na uroku, Piątka usypia monotonią, szóstka podobnie, a Ósemka, mimo fajnej rytmiki i narzuconego pogłosu jak u Trenta Reznora, nie rozwija się tak, jak by mogła. I tylko Dwójka, Szóstka czy progresywna Siódemka trzymają poziom, za który ceni się Hybryds.