Caren Coltrane Crusade dziś debiutuje albumem The Bell. Co o płycie mają do powiedzenia członkowie zespołu? O The Bell, które ukazuje się nakładem Lynx Music, opowiada Marzena Wrona, wokalistka Caren Coltrane Crusade.

„THE BELLS”

„Dzwony” to kawałek tytułowy, od którego zaczęła się cała koncepcja tej płyty. Sama piosenka jest inspirowana tym, że kiedyś miałam dziwne hobby spacerowania godzinami i słuchania muzyki. Zawsze chodziłam po pobliskiej wiosce (było tam cicho, nie było ruchu i ludzi, czasem mogłam sobie śpiewać i mieć w dupie, że ktoś pomyśli, że może jestem chora psychicznie). Czasem tak się wkręcałam w chodzenie, że robiło się późno i ciemno. Przerażał mnie każdy człowiek na ulicy. Czasem mijały mnie pociągi (bo wzdłuż biegną tory) i okropnie mnie to przerażało. Poza tym strasznie wkurza mnie to, że w Polsce gdziekolwiek się nie jest, ma się wrażenie ciasnoty i tego, że nigdy nie jest się samym, co prowadzi do jakiejś społecznej klaustrofobii myśli. Ta piosenka jest w skrócie o irracjonalnym strachu, który jest podniecający, podnosi adrenalinę :> Sam kawałek (jak każdy na płycie) miał przynajmniej pięć wersji. Pierwszą napisałam na gitarze, bo nie umiałam jeszcze wtedy obsługiwać komputera. Chciałam, żeby dzwon był takim symbolem mroku, nocy, strachu… I wpisać ten motyw w koncepcje płyty.

„THE KITCHEN TABLE”

Stół kuchenny to w sumie wiersz E.A Poe (przynajmniej większość tekstu, bo zmieniłam ten tekst na swoje potrzeby). Jakbym miała robić do niego teledysk, to wyobrażam sobie stado dzikich ludzi uciekających przed czymś w lesie, a na końcu widziałabym jakąś fajną masową orgię/ rozróbę/ leje się krew. Zawsze wyobrażałam sobie, że Marzena (albo postać, którą udaję w tych piosenkach) jest jakby szamanką i ta szamanka opowiada jakąś historię w każdej piosence. Chciałam, żeby ta płyta była dzika i mroczna, co zmieniło się trochę przy realizacji nagrań. Aczkolwiek wyszło to chyba na dobre.

„UNICORN”

Zawsze kojarzył mi się z filmem i książką, którą lubiłam jako dzieciak pt. Niekończąca się opowieść, głównie chodzi mi o motyw, gdy Atreyu latał na tym wielkim psie. Poza tym jest to kawałek o śnie, w którym jednorożec ucieka przede mną (albo jakąś główną postacią). Główny tekst brzmi „See? How they became the unicorns, and I am inside there too, asleep, falling, it takes me to you”. To w sumie taka konwencja snu, w którym ludzie zamknięci są w zwierzętach. Nie mogą mówić, ale myślą jak ludzie. To takie wyobrażenie, bo w zasadzie czasem można odnieść wrażenie, że przykładowo psy mają ludzkie oczy, ale nie mogą na przykład wyrazić swoich myśli. Sama piosenka była napisana zanim mój poprzedni zespół rozpadł się. To był nasz najnowszy kawałek, z którego zapożyczyłam melodię wokalu, napisałam nowy „podkład” i tekst, no i obniżyłam trochę tonację…

„TRACE OF HUMAN”

Piosenka, w której podmiotem są zwierzęta, które zachowują się jak ludzie. Podobnie jak w „Unicorn”, tyle że tutaj zwierzęta są bardzo zwierzęce, a raczej ludzie posiadają wiele zwierzęcych zachowań. Zawsze chciałam do tego nakręcić animowany teledysk, w którym zwierzęta zachlewają się na śmierć, palą papierosy i są wulgarne. Wtedy ja, czyli główna bohaterka, byłabym jakby Alicją w Krainie czarów, która nie rozumie tego „zaczarowanego, pełnego patologii świata”.

„TO THE HEART OF THE BELL”

Jedyna chyba na tej płycie piosenka, która jest faktycznie o miłości. Kawałek jest o zdesperowanej dziewczynie, która jest zakochana w kimś, kto nie może dowiedzieć się o jej istnieniu, bo żyją jakby w innych wymiarach. Czeka na niego i śpiewa „Will you come to the heart of the bell”. Pierwsza wersja była bardzo tajemnicza i minimalistyczna. Wersja na płycie w sumie nie odzwierciedla już klimatu tej historii, bo jest zbyt wesoła, ale uważam, że jakakolwiek dynamika, która pojawiła się na tej płycie jest dużym plusem. Słuchając dawnych wersji piosenek, mam wrażenie, że to płyta, którą można słuchać wyłącznie na dobry sen.

„WARS”

To pierwsza piosenka, jaką w życiu napisałam. Grałam ją wtedy na gitarze akustycznej. Nagrałam też kupę dziwnych dźwięków, w tym dźwięki grane na szkolnym flecie prostym :> Wszystko nagrywałam wtedy na mikrofonie do skype’a. Tekst jest okropnie dziwny i brzmi trochę jak wypociny upośledzonej osoby, głównie dlatego, że nie znałam wtedy za dobrze angielskiego, a chciałam pisać wszystko po angielsku, bo polska muzyka wydawała mi się antymuzyką, a język polski wydawał mi się okropnie brzydki w muzyce. Tolerowałam wtedy chyba tylko Myslovitz, bo myślałam, że Rojek to jedyny wokalistka, który potrafi zamienić tak okropny szeleszczący język w coś, co jest jego atutem. Warto zaznaczyć, że nie znałam wtedy wielu innych wokalistów, którzy to potrafią. Chyba do wszystkiego trzeba dojrzeć, a szczególnie do własnego języka. Chociaż do tej pory zrozumiałe słowa w muzyce wydają mi się rozpraszające. Wole słuchać muzyki bez żadnych wokalistów.

„PARADISE DAYS”

Czyli dni raju. Miał być to super długi hipnotyczny, orgazmiczny kawałek, w którym zaznaje w końcu życiowego spokoju, stare życie i codzienność nie istnieją, a ja siedzę sobie na plaży i skupiam się na widoku morza nocą. Słowa lecą „They say nothing to me, I was seventeen just to feel, I can’t say no to you, I was steady to wait for you”. Czasem mam wrażenie, że każdy tekst na tej płycie brzmi jak piosenka miłosna, a tak na serio praktycznie żadna nie jest o miłości. „You” oznacza tutaj tak naprawdę spokój ducha i szczęście. Chciałam, żeby ta piosenka brzmiała po prostu jak szczęście. To chyba najbardziej spontaniczny wokal jaki nagrywałam. Byłam sama w domu, puściłam sobie jeden motyw tej piosenki i zaczęłam wydzierać się do mikrofonu. Potem wyciągnęłam całe nagranie i układałam je jak układankę. Sama nigdy nie zaaranżowałam kompozycji tego utworu. Spieszyłam się, bo w tym samym czasie jak napisałam „Paradise days”, nagrywaliśmy resztę płyty, a bardzo chciałam, żeby na płycie było jak najwięcej kawałków. W parę godzin złożyłam całą piosenkę i wysłałam do Gorana, który zajmował się produkcją płyty. Gdyby nie te wszystkie działania – jego, Piotrka i Marka – w studiu – byłby to chyba strasznie nudny ambientowy wręcz kawałek… (bo tak brzmiała moja pierwsza wersja). Tym samym jest to najnowszy kawałek, który pojawił się na płycie.

„THE END OF ALL”

Piosenka, która kończy płytę, czyli koniec wszystkiego! Mam obsesję na punkcie ostatnich piosenek na płytach. Gdy jeszcze słuchałam płyt w całości (bo teraz jestem raczej zwolenniczką hitów lub płyt, w których nie wiadomo, kiedy kończy się jedna piosenka a zaczyna druga) zawsze najpierw lubiłam włączyć ostatnią piosenkę, bo wydaje mi się, że każdy muzyk lubi jakoś epicko skończyć swoje muzyczne dzieło. Koniec wszystkiego to ostatnia piosenka, w której chce przedstawić to „że mój plan się spełnił, że to moja jedyna dusza pełna dzwoniących dzwonków i ludzi w pociągach”. Pisząc słowa, jechałam akurat pociągiem, stąd ten dziwny zwrot. Lubię te słowa, bo brzmią jakby były o niczym, a każdy może się chyba jakoś z nimi utożsamiać i zgadywać o czym są. Chciałam, żeby ta płyta brzmiała jakby wokalistka była super transcendentalną osobą. Chciałam być trochę aktorką, bo na co dzień w zasadzie (a przynajmniej teraz) jestem bardzo „nietranscendentalna”. Moje hobby to jedzenie, picie i oglądanie seriali, czyli nic transcendentalnego, więc muzyka to w sumie dla mnie zabawa w aktorstwo.

*** 

WYTWÓRNIA: Lynx Music
WYDANE: 4 stycznia 2016

 

%d bloggers like this: