W obiadach czwartkowych, oczywiście nieregularnie, piszemy o muzyce poważnej, klasycznej, klasycznej współczesnej i… Dziś Obiady czwartkowe. Epizod drugi i  trzy płyty.

 


AUTOR: Zbigniew Karkowski
TYTUŁ: Karkowski / Encumbrance / Gęba
WYTWÓRNIA: Bôłt
WYDANE: Kwiecień 2019


Jedna kompozycja w dwóch odsłonach, napisana przez Zbigniewa Karkowskiego w 2009 roku, śpiewana przez Gębę w dwóch składowych wariantach. Karkowski / Encumbrance / Gęba, jakże banalnie prosty i wyjaśniający wszystko tytuł, prawda? Gęba, zespół wokalny składający się łącznie z czternastu śpiewaczek i śpiewaczy, w tym członkowie Księżyca i Dominik Strycharski. Podzieleni na dwa warianty, pod dowództwem Antoniego Beksiaka, Gęba odtwarza Encumbrance na dwa sposoby.

Warstwę melodyczną pierwszego utworu stworzył Wolfram, czyli Dominik Kowalczyk, i jest to ścieżka mroczna, powolna, dość głębinowa, ciągnąca się swoim tempem. Ale melodia, a raczej tło bazowe, jest tylko dodatkiem, na którym błyszczą partie wokalne Gęby. To one robią prawdziwą robotę, budują narrację, skaczą pomiędzy tematami – czy będą to rozciągnięte drone’owe ścieżki, tajemnicze szepty w tle, wzrosty syntezatorów idące w piski, a obok nich wyciągane żeńskie wokale. Kompozycja to wznosi się, to opada, maleje i rośnie, przechodząc w ścianę harsh noise’u. Wolfram tworzy tutaj naprawdę gęstą, agresywną elektronikę, a szmery, szepty, mruki idealnie z nią korespondują.

O ile pierwsze odtworzenie Encumbrance pochodziło z występu w MSN w Warszawie w 2014, to utwór numer dwa to wersja z 2016 roku zaprezentowana w stołecznym nowym Teatrze. I mamy solidne różnice. Po pierwsze – za elektronikę odpowiada tutaj Constantin Popp i trzeba przyznać, że Niemiec ciekawie podszedł do tematu. Znowu tajemnicze, ale ostre jak żużel i miękkie jak szklana wata podkłady wprawiają w konsternację przy odbiorze kompozycji. Świetnie brzmią chóralne śpiewy żeńskie, gdy Popp stawia na delikatne, quasi-sakralne partie syntezatorów, intrygująco brzmią horrorowe wstawki głosowe, gdy Niemiec generuje noise’owe szumy przy jednoczesnej zabawie w stoicki ambient. Fragment od dwudziestej czwartej minuty kojarzy mi się z nagraniami Micromelancolié.

Ciężkie zadanie mieli członkowie i członkinie Gęby, musząc dostosować się do wyborów Poppa i Wolframa. Wersja Poppa wydaje się być mniej plastyczna dla działań wokalnych, więcej tu różnorodności, gdy Kowalczyk poszedł w minimalizm, Niemiec lepi z ambientu i dźwiękowego chaosu, dając sobie większe pole do popisu. Świetny hołd złożony twórczości Zbigniewa Karkowskiego.

NASZA OCENA: 7.5


AUTOR: Sokołowski / Stasiewicz
TYTUŁ: Errata
WYTWÓRNIA: Bôłt
WYDANE: Styczeń 2020


Wykaz błędów, dokładne ich umiejscowienie, naniesienie poprawek. Wybierzcie sami. Jakub Sokołowski i Paweł Stasiewicz podejmują walkę z brzmieniem pianina, redefiniując jego możliwości. Pewnie, to żadna nowość, zabiegi z preparowanym pianinem/fotepianem to rzecz znana od X lat, zresztą nie wychodźmy daleko, Reinhold Friedl, Zeitkratzer, Zbigniew Karkowski, Arvo Pärt, w końcu John Cage i wielu, wielu innych poruszało temat, brało go na swój warsztat lub kreśliło ścieżki za pomocą swoich kompozycji. Na Erracie Jakub Sokołowski, kompozytor i pianista, który współpracował między innymi ze znakomitym trębaczem Tomaszem Dąbrowskim i działa w Magnolia Acoustic Quartet, oraz Paweł Stasiewicz (na co dzień artysta audiowizualny, można sprawdzić jego prace, na przykład No signal), postanowili zabawić się z melodyką (i możliwościami) fortepianu.

To też nie jest nie-wiadomo-co, nic odkrywczego, nic, co zaskakiwałoby od pierwszych sekund. Errata to nic innego, jak wielowątkowe (ok, kilkuwątkowe) podejście do tematu. „ER” hipnotyzuje repetycją szarpania struny pianina, powtarzane jak orientalna mantra, oparte na metalicznym brzmieniu, które momentami próbuje przełamać pojawiająca się w tle kakofonia. „RR” idzie w drugą stronę, stronę hałasu, dzikości, z elementami nieco złagodzonego harsh noise’u spod znaku naturalnie-industrialnych melodii pochodzenia głębinowego. Co ciekawe, bardzo ciężkie, ba, chyba nierealne jest ustalenie źródła generowania poszczególnych dźwięków. Czy to pocieranie kijkiem lub smykiem o struny pianina, czy będzie to uderzanie przeróżnymi obiektami (za które odpowiada Stasiewicz), jedno jest pewne – duet podszedł do Erraty w pełni akustycznie, choć efekt faktycznie przybiera formę prac elektroakustycznych. „AT” znowu uderza w kolejne, odmienne odmęty współczesnej klasyki, tym razem opartej na ambientowych pasażach, w których niepokoju nadają nieoczekiwanie pojawiające się krótkie frazy pianina. Minimalizm kompozycji urzeka, agresywne jazgoty preparacji przypominają nieujarzmione harce pszczół w ulu. Zamykająca Erratę „TA” to najbardziej klasyczna kompozycja, w której sporą rolę otrzymuje Jakub Sokołowski. To tu wybrzmiewa regularna melodia, jest wyraźnie zarysowany temat, około jazzowy, ale z akademickim rodowodem. Efekt cydak lub po prostu czających się w tle szumów wycisza, zamyka klamrą to quasi-barwne, utrzymane w monochromie wydawnictwo. Wydawnictwo bardzo ładne, ale – nie bójmy się – tyleż przyjemne, co znowu niezobowiązujące.

NASZA OCENA: 6


AUTOR: Petera Sextet
TYTUŁ: Flashover
WYTWÓRNIA: Opus Series (Lydian) | Requiem Records
WYDANE: 9 maja 2019


No i na koniec trochę oszukańczo, bo klasycznie, ale… w ujęciu jazzowym. Dariusz Petera odszedł od jazz rocka na rzecz amerykańskiej tradycji, ale to dobrze, bo jeśli coś nazywa się Fusion Generation Project, już na starcie wiemy, że miło nie będzie. Naprawdę nie wiem, jaki chory umysł wymyślił fusion, ale nie był to najlepszy pomysł (tak samo jak smooth). Na Flashover, pierwszym wydawnictwie Petera sygnowanym jego nazwiskiem, słyszymy plejadę jazzmanów, w większości związanych z projektem Soundcheck. Tak naprawdę to sekstet Petera w połowie tworzy Soundcheck w 3/4 składu (Maciej „Kocień” Kociński, Andrzej Święs i Krzysztof Szmańda, miejsce Krzysztofa Dysia zajmuje głównodowodzący), do tego znany z innych wydawnictw Requiem Records Krzysztof Lenczowski (Cup of Time, Atom Accordion Quintet i autorski album Rzeczy osobiste) oraz Emil Miszk na trąbce. Zestaw muzyków, wydawać się może, jest naprawdę mocny, to dlaczego Flashover jest płytą średnią?

Powód jest banalny – te kompozycje są po prostu, najnormalniej w świecie, jazzowymi standardami. To ukłon w stronę afroamerykańskiej tradycji jazzowej, ekwilibrystycznych solówek utrzymywanych w bebopowym duchu, w końcu sekstet tworzy pełne harmonii kompozycje. Brzmi niby ekstra, prawda? Ale jest jedno „ale” – całe Flashover jest aż za bardzo wymuskane, wygładzone, potraktowane polerką. Za bardzo tradycyjne. Otwierające płytę „Intro” świetnie identyfikuje całą płytę – klasyka, filmowy charakter utworów wymieszany z bigbandową radością (oraz sztampą).

Nie przeczę, są – utarte to, ale jednak – momenty. Momentami albumu słucha się przyjemnie, momentami sekstet naprawdę daje radę („”), tworząc pełne przestrzeni i dźwiękowego jazgotu melodie oparte na częściowo-improwizowanych partiach. Solówka perkusyjna w „IMHO (In My Humble Opinion)” wymiata, uroku w „Mr. Light” nadaje cool jazzowy dialog pianina i trąbki. A reszta? Wyświechtany obraz jesiennego wieczoru w fotelu, z książką i szklaneczką jakiegoś burbona. Zupełnie nie słyszę tutaj innowacyjności, odkrywczości. Jest tradycyjny, nieco nudnawy, jazz.

NASZA OCENA: 4.5

 

NASZA SKALA OCEN

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA (ŚREDNIA)
%d bloggers like this: