Niedawno wydali swój drugi album zatytułowany CTRL C będący następcą Ostatniego Krzyku Mody. O nowej i starej wytwórni, muzyce i życiu dzielonym między Łódź i Warszawę opowiada Patryk Pietrzak, wokalista Ted Nemeth.

Zadebiutowaliście dwa lata temu płytą Ostatni Krzyk Mody, ale chyba dopiero teraz, za sprawą CTRL C można powiedzieć, że Ted Nemeth wkracza na szersze wody popularności, łapie swoją szansę.

Nie wiem, czy to są takie szersze wody. Graliśmy w Stalowej Woli, w Lublinie, występujemy w miastach, gdzie nie wiemy, czy ktokolwiek będzie na koncercie. Wydaje mi się, że na razie nie są to takie szerokie wody, choć zmiana wydawcy znacząco wpłynęła na naszą popularność.

Z perspektywy czasu pierwsza płyta była radością czy zawodem?

Z wydania była ogromna radość. Nad okładką siedzieliśmy miesiąc, ustalając, jak ma wyglądać. Teraz prace wyglądały zupełnie inaczej. W 2015 roku zachłysnęliśmy się sytuacją, że ukaże się nasza pierwsza płyta, na dodatek w dużej i znanej wytwórni. Zawodu nie czuję, ale cieszę się, że zmieniliśmy wytwórnię, idziemy cały czas do przodu. Niczego bym jednak nie cofnął.

A z odbioru słuchaczy i promocji Ostatniego Krzyku Mody?

Było wiele sytuacji, w których dowiadywałem się że nasza muzyka jest w jakiś sposób ważna, wiele osób przychodziło po koncertach i mówiło „ten numer jest o mnie”, albo „też tak czuję”. I to jest najważniejsze.

Super było też czytać te wszystkie porównania do Happysad, Pidżamy Porno czy Myslovitz. Na początku bardzo się tym wkurzaliśmy, ale później zaczęło nam się wydawać to zabawne. Jak duża musi być szuflada z porównaniami, jeśli ktoś gra muzykę gitarową z polskimi tekstami. Wszystko musi być wrzucone do jednego worka. Przy pierwszej płycie nie został wykonany ani jeden krok do promocji młodego zespołu znikąd. Nie można wydać albumu i oczekiwać, że będzie samograjem, trzeba włożyć wysiłek w informowanie słuchaczy. My sami zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy, co się właściwie udało. Podczas gali Talentów Trójki spotkałem Ryszarda Jaźwińskiego, dałem mu płytę, on ją puścił, a wszystko usłyszał Tomek Organek, któremu spodobał się Ostatni Krzyk Mody. Skontaktowaliśmy się ze sobą i z tego wyszły koncerty. Koncertowanie z Organkiem, zupełnie niezwiązane z wytwórnią, zaczęło przynosić korzyści. Potem Happysad nas znaleźli i zaproponowali wspólne jeżdżenie po miastach. Myślę, że to bardzo pomogło.

W dotarciu do Mystic Production?

Nie wiem, nie wiem. Michał Wardzała (właściciel wytwórni – przyp. red.) jest taką osobą, że chyba niewiele rzeczy jest w stanie na niego wpłynąć. Wszystko robi na bazie fascynacji, to znaczy, że nie robi rzeczy, na które nie chciałby się zdecydować. Pewnie gdzieś tam za sprawą Organka o nas usłyszał. Dobrze, że tak się stało przy drugiej płycie.

Druga płyta – CTRL C, kopiowanie.

Tytuł… To logiczne, że skoro nazwaliśmy płytę, to musimy tłumaczyć się z tytuły, do tego dochodzi też okładka i wszystko układa się w jedną całość. Prawda jest taka, że CTRL C wymyśliliśmy podczas pracy nad albumem, jest fajnie zaczepny. Później dopiero wszystko zaczęło się nawarstwiać, że to taki prztyczek w nos, że wszystko już było.

Łódź – miasto dla ciebie chyba bardzo ważne. Na pierwszej płycie poruszałeś temat sławnego nożownika z ulicy Piotrkowskiej. A jak to jest na CTRL C?

Trudne pytanie – nie wiem, ile jest Łodzi w tej płycie, bo tak naprawdę nie wiem, ile jest Łodzi w moim życiu obecnie. Od dwóch lat panuje wieczna podróż. Mieszkam w Łodzi, choć „mieszkam” to słowo na wyrost, bo tyle jeżdżę, pracuję w Warszawie, więc ciągle jeżdżę pomiędzy tymi dwoma miastami. Dużo na tej płycie jest łączenia Łodzi i Warszawy. Często jeżdżę pociągami z dworca Łódź Fabryczna, przez tę godzinę i dwadzieścia minut można robić bardzo dużo rzeczy – pisać, czytać, słuchać muzyki i spać…

Dla kontrastu, jeśli na pierwszej płycie był „Nożownik” opowiadający o morderstwie w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej, to na nowej płycie jest „Zjem cię”, które też jest o morderstwie w Warszawie. Pamiętasz tę głośną sprawę o chłopaku, który zabił swoją nauczycielkę i chciał ją zjeść? On był chyba z Woli i złapano go na Malcie.

Wcale nie planowałem tej historii na samym początku. Po prostu, jadąc do pracy, dostałem gazetę, takie „Metro”, a codziennie jeździłem do teatru, bo z Bogusławem Lindą robiliśmy Frankensteina. Jak przeczytałem ten artykuł, to aż mnie ciarki przeszły. Pamiętam tę historię, była okropna. Przewożenie zwłok w taksówce, wmawianie taksówkarzowi, że to dziczyzna…  Co ciekawe, mojemu znajomemu ta piosenka sprawia bardzo dużą radość, odbiera ją jako piosenkę o miłości i w sumie, jeśli ktoś nie zna tematu, to może tak ją odbierać. Trochę mu tę historię popsułem, ale można ją dwustronnie traktować. Podobnie było z „Retrocukiernią”, której tekst „Trzymam się słów, bo mam dobry dzień, najlepszy od lat…” pojawiał się na Instagramie przy zdjęciach z siłowni. Ludzie traktowali ten kawałek pozytywnie, a mi było głupio mówić wszystkim, że to historia mojego kolegi, który wypadł z okna. Razem pracowaliśmy w Gnieźnie.

A jak to jest z waszym singlem promującym album, „Wspólnym punkcie?

Z tego, co pamiętam, ta piosenka była napisana w takiej złości, ale ona nie jest o niczym konkretnym. Tam jest sporo pojedynczych zdań. Potrafię powiedzieć, pod wpływem czego zostały napisane, ale są to zlepki – jedno zdanie o tym, drugie o tamtym. Razem tworzą nowy, także i dla mnie, sens. „Wspólny punkt” to dużo koncertowego grania i ironii, zwłaszcza w refrenie.

Podejmijmy też temat „Suchych miejsc”.

Na ulicy 1-go maja, naprzeciwko mnie, jest kamienica będąca obecnie w totalnym remoncie. To moja projekcja na pewne wydarzenia. Często piszę teksty w oknie, patrząc się przez nie. Jest tu dużo realizmu, bo kamienica istnieje, jest od ponad roku w remoncie, a tak naprawdę mogłaby być przepiękna. Kiedyś żyli w niej żule, koczowali w niej ludzie, aż w końcu ktoś ich przegonił. Dwóch starszych facetów mieszkało na ziemi, przychodził do nich jeden młodszy, który w oknie często palił papierosy. Musiał być w jakiś sposób z nimi spokrewniony, nie wyglądał najgorzej, taki trochę dresik. Siedziałem w oknie, myślałem nad tekstami i zastanawiałem się, skąd się to wzięło, za czym to idzie i jakie są powody, że ktoś żyje w taki sposób.

Moje teksty to, jak wspomniałem, moje pewne projekcje. Są nie do końca jasne, bohaterowie, choć istnieją, to nie mają swoich imion. Coś pojawia się w mojej głowie, ale nie jest konkretne. Nie ma przeszłości i przyszłości, jest tylko ta chwila.


>>Przeczytaj recenzję płyty Ted Nemeth, CTRL C


Producent waszych dwóch płyt, Paweł Cieślak, jest chyba bardzo ważną dla ciebie osobą. Przynajmniej często o nim wspominasz w wywiadach.

Nie wspominanie o Pawle Cieślaku w kontekście pierwszej czy drugiej płyty byłoby kłamstwem, w sensie powiedzenie, że sami jesteśmy odpowiedzialni w całości za nią. Na pewno nie zrobilibyśmy takich albumów gdyby nie Paweł. Spotkanie takich osób jest ogromnym szczęściem.

Lubicie Blur?                                 

Bardzo, ja uwielbiam Blur. A dlaczego pytasz?

Momentami klawisze na CTRL C brzmią jak te z The Magic Whip.

O kurcze, naprawdę? Uwielbiam takie sytuacje! Za klawisze głównie odpowiada Wojciech Wierzba. Ja nagrałem na klawiszach dwa utwory – „Próbuję się do ciebie dodzwonić” i „Nie myśleć”. Ta ostatnia piosenka powstawała w trakcie nagrywania płyty, pierwotnie na gitarę. Paweł Cieślak namówił mnie, żeby zmienić gitarę na klawisze, co zajęło mi dwa tygodnie. Mi się to bardzo podoba, że to jedyny taki utwór na płycie, który jest oddalony, zupełnie inny od reszty. Wiem, że Wojtek też się jara Blur. No i może to jest właśnie to CTRL C? Że ktoś słyszy to, ktoś tamto, z tego wychodzi rozmowa… Żyjemy w totalnym post-modernizmie, że nie wiem, jakie mogą być kolejne rzeczy. Wszystko już było. Początkowo chcieliśmy zrobić takie trójwymiarowe neony z napisem „Wszystko było”, żeby się świeciły podczas naszych koncertów. No i „Wszystko było” – to prawda. Z tego wynika tytuł, bo tak naprawdę wszystko już powstało.

A czego Patryk Pietrzak słucha na co dzień?

Ostatnio słucham sporo klasyki, ale generalnie różnej muzyki. W domu zazwyczaj winyli, lubię chodzić po pchlich targach i szperać w tym, co mają sprzedawcy płyt. Ostatnio udało mi się wyszperać Marlin Monroe, Steviego  Wondera, wcześniej Czajkowskiego i Beethovena. Lubię też wszelkiego rodzaju organowe koncerty. W domu na płytach mam koncerty organowe Bacha. Wybieram się chyba od roku do kościoła św. Mateusza w Łodzi, bo tam czasem robią, no ale jakoś nie po drodze i czasu mało.

Pochodzisz z Łodzi, gracie na gitarach post-punkowe kawałki. Nie można nie wspomnieć o jednym takim znanym zespole z Łodzi. Cool Kids of Death. Jaki wpływ mieli na ciebie i chłopaków?

Słuchałem i lubię Coolkidsów, mieliśmy w ogóle próbę z Wojtkiem Michalcem jako basistą zanim do zespołu doszedł Wojtek Wierzba. Cool Kids of Death to dla mnie formacja bardzo ważna, napędzająca mnie do działania, kiedy miałem te naście lat, potem też na studiach. Kiedy się rozpadli, pewien etap w moim życiu też się skończył. Nadal w każdej z płyt znajduję dla siebie coś ważnego. Zawsze byłem dumny, że to takie szczeniackie, bezczelne i z mojego miasta.

Jesteś aktorem. Na ile „błyszczenie i podobanie się”, jako fragment tekstu, wpisuje się w życie twoje i zespołu i to, co robicie na koncertach?

Bardzo dużo pytań zawarłeś w jednym pytaniu (śmiech) Zacznijmy ode mnie, bo tak będzie najprościej. Jestem aktorem, generalnie jako człowiek muszę często walczyć. To nie jest tak, że po szkole aktorskiej wychodzi się z niej jako narcyz i egocentryk. To chyba typ osobowości, który pcha cię w te rejony. Dlatego to robię, bo taki jestem. A błyszczenie? Jest w tym trochę prawdy. Nie robiłbym tego tylko dlatego, że chcę robić muzykę. Chodzi o bycie w centrum zainteresowania, bo jest aktorstwo, jest zespół… Chociaż zespół był wcześniej, a ja na aktorstwo poszedłem dlatego, bo nie wiedziałem, co tak naprawdę wybrać. Znajomi z liceum decydowali się na agroturystyki, zarządzania… Jak zbliżał się ten moment, że trzeba podjąć decyzję, stwierdziłem, że będzie to aktorstwo, że to musi się udać. Teraz się cieszę, dziękuję Bogu za ten wybór, bo z tego żyję. To mi pozwala robić rzeczy, które chcę robić. Aktorstwo jest zawodem, ale lubię błyszczeć i przyznaję to bez problemu. Skupienie uwagi i zainteresowanie mi nie przeszkadza, dobrze się czuję w takich warunkach, ale jest to zawód. Szkoła warsztatowo pomogła mi, jeśli chodzi o zespół. Emisja głosu, wymowa i szereg innych rzeczy wpłynęło na sposób śpiewu i krzyku, przede wszystkim na koncertach.

Śpiewasz też falsetem.

Na nowej płycie jest dużo falsetu. Dwie lub trzy osoby spytały mnie, cóż za dziewczyna śpiewa gościnnie w Ted Nemeth, co mi się niezmiernie spodobało. Na Ostatnim krzyku mody też był falset, zwłaszcza w „Umówionym znaku”. To Paweł Cieślak zaproponował wyciągnięcie refrenu wyżej. Zastanawiałem się, czy do jest dobre, ale Paweł namówił mnie na ten ruch. Opłaciło się.

Zespół jednak działał wcześniej niż rozpoczęcie nauki w szkole aktorskiej. W Ted Nemeth gram z Mateuszem Dziworskim na perkusji, Michałem Gibkim na gitarze i Wojciech Wierzba na basie i instrumentach klawiszowych. Z Mateuszem i Michałem znamy się od czasu szkoły podstawowej i liceum, zespół od dawien dawna istniał. Nie jestem w stanie stwierdzić, ile w zespole jest wspomnianego błyszczenia. Taki jestem, mogę się z tym pogodzić lub wiecznie z tego tłumaczyć.

Odkładasz rzeczy na później?

Cały czas, to moja choroba. To fragment tekstu z „Czarownicy”, prawda? Jestem niesamowicie leniwy, jestem też szczęśliwy, że uprawiam taki zawód, jaki uprawiam. Granie w zespole traktuję cały czas jako przygodę i hobby. Chciałbym, żeby to był mój zawód, żebym mógł z tego żyć. Aktorstwo jest ciekawą rzeczą. Nie idę na osiem godzin do pracy, choć bywa i tak, że w domu nie ma mnie tydzień, bo mamy na planie jakieś zdjęcia lub spektakle albo kilka miesięcy temu jeździłem w Bieszczady. Mówi się, że to prosty zawód, wychodzi się na scenę, mówi się wyuczoną rolę i koniec, ale to nie do końca tak, weź pod uwagę samą odległość, jaka jest między Łodzią a Bieszczadami. A do tego dochodzi jeszcze zwykłe życie! Ostatnio jednak nałożyłem na siebie pewne restrykcje, jak lekcje fortepianu, w domu zrobiłem sobie też studio nagrań, gdzie rejestruję sporo materiału dźwiękowego.

A aktorstwo? Które filmy czy role teatralne dały ci najwięcej?

Wychodzę z założenia, że każda rola to spotkanie z ludźmi, więc uczę się od wszystkich. Nie chciałbym kiedyś przyjść na jakiś plan czy robić jakiś spektakl z poczuciem, że przyszedłem do „roboty”, w której jestem zamknięty na ludzi. Z drugiej strony trzeba w sobie wyrobić jakiś nawyk radzenia sobie z tym zawodem jak z „robotą”, żeby nie weszła na głowę. Dużo radości sprawiała mi mała rola Raba we „Frankensteinie” Bogusława Lindy.

%d bloggers like this: