Zapraszamy za kulisy długo wyczekiwanego albumu Nanook of the North.

Ta historia rozpoczęła się w zasadzie dobrych sześć lat temu. Wtedy na zaproszenie Sopot Film Festival Piotr Kaliński i Stefan Wesołowski przygotowali muzykę luźno inspirowaną filmem „Nanuk z Północy” – powstałym w 1922 roku niemym dokumentem ukazującym rok z życia rodziny Inuitów. Efekt wspólnych prac momentalnie zyskał grono zwolenników, które powiększyło się jeszcze bardziej po występie gdańskich muzyków na lokalnej edycji Boiler Roomu. Naturalną konsekwencją stało się więc zarejestrowanie i wydanie materiału, choć finalna wersja dojrzewała kilka lat, aż doczekała się tegorocznej, niedawnej premiery nakładem renomowanej wytwórni Denovali Records. Chociaż materiał zdominował nordycki chłód, nie brakuje w nim ekspresji i emocji. Solidnie postawione elektroniczne fundamenty tworzą wraz z klasycznymi instrumentami wyjątkowy, mroźny blend, jakiego próżno szukać gdziekolwiek indziej. Zapraszamy na podróż od Gdańska, przez bajkowy Reykjavik aż po Grenlandię, gdzie życie płynie w zupełnie innym tempie.


MIŁOSZ KARBOWSKI: Lubicie zimę? Po waszych zdjęciach prasowych można odnieść wrażenie, że jak najbardziej…

STEFAN WESOŁOWSKI: Kochamy zimę!

Grenlandia to chyba średnio przyjazne miejsce do życia. Surowość tamtejszego klimatu doskonale da się odczuć w waszym materiale. Ile jest grenlandzkiego Nanooka w waszym Nanooku?

PIOTR KALIŃSKI: To zależy, jak na to spojrzeć. Mam kolegę, który przeprowadził się z północnej Polski na Grenlandię i bardzo chwali sobie tamtejsze życie. Jednocześnie nie ma co ukrywać, że to miejsce jest zupełnie wyjątkowe w skali globu i na pewno pomogło to w zbudowaniu odpowiedniego nastroju, aby wykończyć nasz album. Jest to dla mnie słyszalne.

Kto kogo przekonał do wspólnego wejścia na ten zmrożony grubą warstwą lodu grunt?

SW: Propozycja wyszła od Piotra, natomiast to jest dla nas obydwojga przestrzeń najbardziej naturalna, znacznie bardziej niż turkusowa laguna.

W przeszłości zdarzały się już muzyczne nawiązania do Nanooka. Śpiewał o nim Frank Zappa, a swoją interpretację prezentowała też kilka lat temu Tanya Tagaq, kanadyjska śpiewaczka gardłowa mająca inuickie korzenie. Dlaczego zdecydowaliście się właśnie na ten film?

PK: Tanya Tagaq to wielka inuicka gwiazda, bardzo ją szanuję, słyszałem o niej wcześniej, ale nie wiedziałem, że zajmowała się tym samym tematem, co my. Film wybraliśmy z prostych powodów. Większość starych i niemych filmów ma wartość historyczną, ale są raczej zabawne. „Nanook of the North”, poza kilkoma scenami, to piękne artystyczne kino.

Stefan, jakiś czas temu powiedziałeś mi, że film o Nanooku był w zasadzie głównie (i tylko) bodźcem. Bo album, który nagraliście to nie muzyka „do filmu”? Jaka więc w końcu jest wzajemna relacja filmu i waszego projektu?

SW: Teoretycznie wszystko zaczęło się od filmu i do tej pory wyświetlamy go w trakcie koncertów, ale faktycznie nigdy nie było jakiejś ilustracyjnej łączności między narracją obrazu i narracją naszej muzyki. Kilka razy słyszałem natomiast, że niezależnie od tego jaki fragment albumu uruchomi się pod niezależnie jaki fragment filmu, w którymś momencie wszystko zaczyna się sklejać i przenikać, choć za każdym razem w nieco inny sposób. I o to chyba chodzi – Nanook to nasz zaginiony brat z Północy i ten materiał jest ekspresją miłości do naszego wspólnego domu, a nie soundtrackiem do jego przygód.

Projekt początkowo funkcjonował głównie w płaszczyźnie live – chociażby w ramach gdańskiego Boiler Roomu. Kiedy wykiełkował w waszych głowach pomysł, że ten materiał spokojnie można wydać jako pełnoprawny album?

SW: Pomysł pojawił się już na początku. Piotrek zaproponował to właściwie zaraz po zagraniu pierwszego koncertu na Sopot Film Festivalu w 2012 roku. Jak jednak widać, pomysł musiał trochę pokiełkować. Każdy z nas miał swoje muzyczne rzeczy do robienia. Staraliśmy się też być konsekwentni w realizacji założenia, że nie wchodzimy na miałką ścieżkę prostych połączeń typu gość od elektroniki plus gość od instrumentów, klasyka i elektronika. To miał być monolit, kawał nowego minerału. Dopiero po kilku latach usłyszeliśmy to, co chcieliśmy usłyszeć we wspólnej pracy.

>>Posłuchaj całej płyty Nanook of the North

Materiał został w części zarejestrowany w studiu należącym do Ólafura Arnaldsa. Słyszałem, że nieźle poszaleliście tam na Korgu PS-3100…

PK: Tak, nagrywaliśmy w jego studiu w porcie w Reykjaviku. To wspaniałe miejsce, pełne ciekawych, starych syntezatorów oraz ze wspaniałym pianinem. Sam Korg od razu skupił nasza uwagę. To spory instrument, raczej rzadko spotykany i mający dość oryginalne parametry techniczne – a co za tym idzie i oryginalne brzmienie. Zresztą sporą część dźwięków elektronicznych nagrał tam właśnie Stefan, więc nie ma u nas do końca podziału Piotr – elektronika, Stefan – instrumenty akustyczne. Sporo w naszej płycie jest również rejestrowanych przeze mnie nagrań terenowych, często będących na granicy słyszalności – ale nadają całości specyficzną aurę.

Jak nagrywa się muzykę w bezpośrednim sąsiedztwie nadal czynnych wulkanów? Czy takie otoczenie wpływa bardziej stymulująco niż dajmy na to studio w Gdańsku?

SW: Gdańsk ma w gruncie rzeczy dużo więcej wspólnego z Islandią niż z południową częścią kontynentu. Bałtyk jest czarnym, wzburzonym morzem, powietrze jest mocno nasycone jodem. Ale rzeczywiście wszystko, co kochamy nad morzem w Gdańsku, na Islandii jest jeszcze mocniej i bardziej. Nasza decyzja o tym, żeby pojechać i skończyć materiał właśnie tam była dla niego zbawienna, nie wiadomo kiedy i czy w ogóle byśmy go ukończyli. Natomiast tam właściwie narodził się na nowo. Kupę wcześniejszego materiału wywaliliśmy do kosza. Atmosfera pracy tam była absolutnie wspaniała. Siedzieliśmy w studiu, które znajduje się w porcie w Reykjaviku, z okien rozpościera się widok na ocean i na górę Esja. Codziennie robiliśmy sobie wycieczki w głąb lądu, widzieliśmy jak skorupa ziemska wciąż tam żyje, buzuje i bulgocze, woda pachnie siarką i wszystko jest obezwładniająco piękne. To było strasznie nasycające i inspirujące.

>>Zobacz koncert w NINA (NInA na Ucho)

Potem materiał miał też swój epizod na Grenlandii. To było swoiste namaszczenie?

PK: To zupełny przypadek, a że okazało się, że dzięki uprzejmości kilku lokalnych przyjaciół mam dostęp do studia nagraniowego, to grzechem byłoby nie skończyć tej płyty właśnie tam lub nie zaprosić np. Kathleen Ivaluarjuk Merritt. Poznaliśmy się na festiwalu Arctic Sounds i bardzo chciałem nagrać jej śpiew gardłowy. Kathleen, podobnie jak Tanya, jest inuicką śpiewaczką z Kanady.

Ten projekt jak mało który wiązał się z podróżami. W ich trakcie koncentrowaliście się bardziej na kontakcie ze środowiskiem naturalnym czy budowaniu relacji z lokalną społecznością?

PK: Raczej przyroda. Ale miałem też parę razy niezłego, arktycznego kaca (śmiech).

Film „Nanook of the North” powstawał w bólach. Kiedy w zasadzie był już gotowy, ogień pochłonął taśmę i całą zabawę trzeba było rozpocząć na nowo. Jak wasz materiał przechodził próbę czasu? Ile finalnie zostało w nim z pierwotnych idei?

PK: To częste zjawisko, że płyty powstają pod wpływem jakichś konkretnych zdarzeń i emocji, a później efekt nie przechodzi próby czasu. Tu było podobnie, po prostu nie czuliśmy w stu procentach starego materiału. Teraz już tak jest, a od nagrań też minęło już kilka lat.

Co oznaczają tytuły poszczególnych utworów? Taki dobór nazw był naturalną konsekwencją obranej przez was, grenlandzkiej ścieżki?

PK: Trudno było nam wymyślić tytuły, gdyż materiał jest bardzo abstrakcyjny. Są to więc liczebniki porządkowe w języku kalaallisut, poprosiłem o ich przetłumaczenie mojego ziomka z Thule. To ciekawa postać, koleś żyje na końcu świata, robi agresywną muzykę elektroniczną i jest specjalistą w magicznych sztuczkach karcianych – takie rzeczy tylko na Grenlandii. Swoją drogą Thule to bardzo dziwne miejsce, mieszka tam jakieś 650 osób, to jedna z najbardziej wysuniętych na północ miejscowości na świecie. Była tam kiedyś amerykańska baza lotnicza i w latach sześćdziesiątych w okolicy rozbił się bombowiec z 4 bombami termojądrowymi na pokładzie. Do dziś nie znaleziono jednej, która wpadła do morza.

Jak na waszym kursie znalazła się wytwórnia Denovali Records, której nakładem ukazał się album? Kto o kogo musiał zabiegać?

SW: Mam taki zwyczaj, że kiedy nagram nowy materiał, zawsze na nowo wysyłam go do wytwórni, w których najbardziej jestem sobie w stanie ten materiał wyobrazić. Można oczywiście skorzystać z istniejących kontaktów i wytwórni, z którymi pracujemy i które są świetne. Ale nigdy nie wiadomo, czy ten konkretny materiał nie będzie miał lepszego i właściwszego domu gdzie indziej. Nanooka powysyłałem w bardzo różne świetne miejsca, mieliśmy kilka bardzo ciekawych odpowiedzi z kilku świetnych wytwórni, no a ostatecznie zdecydowaliśmy się na Denovali. Pojechaliśmy do Berlina, żeby poznać się z Thomasem, jednym z dwóch szefów wytwórni, spędziliśmy razem świetny dzień i wieczór, i wiedzieliśmy, że to jest to.

Obaj jesteście zaangażowani w swoje solowe, a także wiele pobocznych i okołomuzycznych projektów. Czy w natłoku innych obowiązków planujecie w ogóle odbyć regularną trasę koncertową?

PK: Tak, właśnie przygotowujemy się do koncertów i na pewno w pierwszej połowie tego roku odwiedzimy kilka miejsc w Polsce oraz wystąpimy choćby na OFF Festivalu. Trasę zagraniczną planujemy na drugą część roku.

%d bloggers like this: