AUTOR: Toro y Moi
WYTWÓRNIA: Carpark Records
WYDANE: 6 kwietnia 2015
INFORMACJE O ALBUMIE
Toro y Moi dał się poznać światu jako jeden z bardziej utalentowanych producentów i współtwórców chillwave’u. Debiutancki Causers of This w 2010 roku wywołało takie poruszenie, że z miejsca o Chazie Bundicku zaczęto mówić jako złotym dziecku eightiesowych reminiscencji. Dorzucone kilkanaście miesięcy później Underneath the Pine status quo podtrzymało. Kolejne płyty były tylko formalnościami, nad Toro zachwycali się krytycy, fani wypełniali kluby podczas każdego polskiego koncertu. Ciekawe, czy gdyby Chaz zadebiutował w 2010 roku materiałem z What For?, wywindowałby się na taki sam poziom?
To chyba dobre pytanie, bo najnowszy materiał Amerykanina z filipińskimi korzeniami totalnie odbiega od tego, co Bundick do tej pory tworzył – czy jako Toro y Moi, czy pod pseudonimem Les Sins. Senne i melancholijne melodie, budowane w większości na syntezatorach, odeszły w zapomnienie. W zamian Chaz wyciągnął gitarę i postanowił grać słoneczny pop z domieszką funku. Chciałem nagrać indiepopową płytę – wyznał jakiś czas temu. Cóż, z klasycznym indie What For? niewiele ma wspólnego. Dużo tutaj natomiast motywów z Zachodniego Wybrzeża i cudownych lat siedemdziesiątych. To nie oznacza, że Toro nie spisał się na medal.
Jest przeciwnie, bo poza dobrymi utworami Bundick udowodnił, że gdy Washed Out, Teen Daze, Small Black i inni elektroniczno-dreampopowi producenci zjadają własne ogony, on poszedł w inną muzyczną stronę; rejony stylowe, klasyczne i wypolerowane w każdym calu. I, tak jak to było w zamyśle chillwave’u, również nawiązujące do starych czasów. Te się jednak zmieniły, bo już nie lata osiemdziesiąte pełne przepalonych od słońca klisz, wyblakłych Polaroidów, oldschoolowych klawiszy i błogiej atmosfery. One nie, ale oldschoolowe riffy wyrwane niemal ze starych kawałków The Byrds, klawisze momentami przypominające Primal Scream, motywy wyciągnięte z nagrań Happy Mondays. I jazz. Dużo połyskującego w tle jazzu.
To tak ogólnikowo. A szczegółowo What For? ma naprawdę sporo prawdziwych highlightów. Otwierający płytę „What You Want” pokazuje, jaką drogę obrał Toro y Moi. Leniwe i słoneczne, wycięte jakby ze starych amerykańskich filmów melodie towarzyszą większości kompozycji z płyty. Gitara, chwytliwe zagrywki i śpiew, niby irytujący, ale jednocześnie ujmujący. Słuchając pierwszego indeksu, a potem „Ratcliff” czy „Run Baby Run” ma się przed oczami te typowe amerykańskie przedmieścia. Spokojne ulice z podjazdami, koszami zawieszonymi nad garażami, rodzinami stojącymi na chodnikach przed domem. Chaz spokojnie pomyka na rowerze, na niebie leniwe słońce, American Dream i rodzina Arnoldów machająca do sąsiadów. Cudowne lata, bez dwóch zdań. Taneczne tekstury, z których przecież Budnick słynął, zostały zamienione na delikatny i gitarowy pop dla sentymentalistów. Pewnie, przebojowo nadal jest, chociażby w funkującym „Buffalo”, które zbliża się do chociażby „New Beat” z Underneath the Pine. „Spell It Out” tak samo, chociaż gitarowe solówki każą szukać skojarzeń z… Bee Gees (nie, nie żartuję). Nie brzmi to źle, a jedynie potwierdza tezę, że Toro y Moi potrafi komponować dobre kawałki. Na urzekające partie fortepianu („The Flight”), z rozmarzonymi refrenami („Lilly”) czy nachodzącymi na siebie muzycznymi warstwami i pogłosami („Half Dome” w swojej końcówce).
What For? to też niejako dowód niezłego tekściarstwa Bundicka. Płyta jest bardzo liryczna i bardzo wewnętrznie skierowana. Dużo w niej otwartych pytań, jakie Toro stawia i sobie, i słuchaczom. Pewnie, Chaz nie słynął z instrumentlali wcześniej, ale dopiero teraz, przy takim akompaniamencie, wszystko otrzymuje odpowiedni koloryt.
Dlatego nie przemawiają do mnie głosy tych krytyków i krytyków, którzy krytykowali What For? od pierwszych singli, pisząc, że to nie ten sam Toro y Moi, że cienizna, że dlaczego odszedł od swoich pierwotnych upodobań na rzecz funku i rozmarzonych indiepopowych zagrywek. Klasę artysty poznaje się chyba po tym, że umie się odnaleźć w różnych muzycznych warunkach. Prawda?