WYTWÓRNIA: 14th Floor Records
WYDANE: 22 kwietnia 2011
WIĘCEJ O: The Wombats
INFORMACJE O ALBUMIE
W porównaniu do wielu angielskich indie gwiazdek, The Wombats na swoim debiutanckim krążku bardziej podchodzili pod łątkę „rock”. Przez cztery lata koncertowania chłopakom z Liverpoolu geny odpowiedzialne za granie na wysokim poziomie jakoś się chyba zastały (zanikły?), bo This Modern Glitch daleko odbiega od tego, czym zespół raczył słuchaczy w 2007 roku.
The Wombats Proudly Presents: A Guide to Love, Loss & Desperation było tak zwaną płytą siódemkową. Nie brakowało na niej i szybszych, mocniejszych kawałków („Moving to New York”, „Kill the Director”), i spokojnych, popowych ballad („Little Miss Pipedream”), a sam album promowany był przez wielce irytujące, lecz wpadające w ucho „Let’s Dance to Joy Division” (fani bandu z Manchesteru denerwowali się co nie miara za ten tytuł). OK., w twórczości Wombatów były i są momenty denerwujące, jak chociażby niekiedy głos Matthew Murphy’ego, ale wszystko ratował scouse, czyli liverpoolski akcent. Chociaż może zauroczenie z mojej strony The Wombats wynikało raczej z sentymentu? Nieważne. Istotnym natomiast jest fakt, że debiutancki album posiadał wszystko to, co potrzebne było do dobrej płyty indiepoprockowej. Przy sofomorze sprawa jednak nie jest taka prosta.
Dlaczego?
Należy popatrzeć na single promujące oba krążki. Z jednej strony rockowe „Backfire at the Disco” i „Moving to New York”, z drugiej zaś ultrapopowe, wypełnione po samiutkie brzegi dyskotekowymi brzmieniami „Tokyo (Vampires and Wolves)” oraz patetyczno-popowe „Anti-D”. I właśnie „Tokyo” pokazywało nową twarz The Wombats – tę mniej rockową, a bardziej taneczną. Niestety. Bo o ile byłem wielkim fanem The Wombats Proudly Presents: A Guide to Love, Loss & Desperation, to do samego drugiego długogrającego albumu ciężko mi się przekonać. Jest kilka piosenek mocnych, przyciągających od pierwszego odsłuchu. Znajdą się też kawałki, którym po prostu trzeba dać czas. Są również i takie tracki, które od samego początku odrzucają, drażnią ucho i przywołują myśli samobójcze. Gdyby tak rozdzielić poszczególne utwory do wymienionych grup, to do tych „bangerów” zaliczyć z całą pewnością można singlowy „Jump Into the Fog” (linia melodyczna to stare dobre Wombaty z pierwszej płyty), lekko smętny „Last Night I Dreamt…” oraz posiadający miły tytuł, „Techno Fan”. Czasu na przekonanie potrzebuje wypełniony Disko wstawkami „Tokyo”, które po pierwszym odsłuchaniu kazało zapomnieć o liverpoolczykach oraz nostalgiczne „1996”.
Nie odnajduję się natomiast w otwierającym płytę „Our Perfect Disease” i „Walking Disasters”, w którym co prawda zachęcająco brzmi perkusja, ale śpiew Murphy’ego oraz refren są po prostu mierne.
Przyjęło się, że nawet jeśli debiutancki album wypadł dobrze, to o sile zespołu stanowi jednak „dwójka”. W przypadku The Wombats można mieć mieszane odczucia. Niby nie nagrali bardzo złej płyty, ale ona już nie wciąga. Single wycisnęły najwięcej pomysłów. Testu jednak nie przeszli.