STRFKR po raz piąty studyjnie. Jak reprezentanci Polyvinyl spisali się na Being no one, going nowhere? O tym w naszej recenzji.
AUTOR: STRFKR
TYTUŁ: Being No One, Going Nowhere
WYTWÓRNIA: Polyvinyl Records
WYDANE: 4 listopada 2016
Po trzech latach milczenia synthpopowy kwartet (Joshua Hodges, Shawn Glassford, Keil Corcoran, Patrick Morris) z Portland znów dał o sobie znać. Wydane przez Polyvinyl Records Being no one, going nowhere to piąty album studyjny grupy i nosi wszystkie znamiona ich dotychczasowej twórczości. Dowodzi to tego, że Starfucker starają się w ten sposób konsekwentnie eksplorować muzyczne obszary, na których styka się forma indie rocka z treścią elektro i popu. Wiele nas więc na nowej płycie nie zaskakuje – przy tym samym instrumentarium otrzymujemy nieco większą, rzec można elektro-dance’ową żywiołowość niż na poprzednim krążku. Wypuszczenie w świat nowego longplaya poprzedził singiel o nazwie „Never Ever” wydany 10 lutego 2016. W tym utworze, podobnie jak na lwiej części kawałków z poprzedniej płyty, dużo do powiedzenia ma człowiek stojący za syntezatorem – słysząc motyw główny, możemy się już przyzwyczajać powoli do myśli, że na Going nowhere… nie będzie inaczej.
Omawiane wydawnictwo to w rzeczy samej brzmieniowy monolit. W prawie wszystkich numerach występuje identyczny zestaw instrumentów (ewentualnie innych urządzeń generujących dźwięk), podobny rytm i próżno szukać prób kreowania nowego brzmienia, odświeżenia muzyki. Nie oznacza to, że jest monotonnie – owszem, widać próby budowania jakiejś prostej narracji, są one jednak podejmowane cały czas za pomocą tych samych środków.
Muzyka elektroniczna to w istocie prawdziwa natura omawianej kapeli. Elektroniczne efekty, piski, równego rodzaju szmery przemykają nam co i rusz z jednego kanału w słuchawkach do drugiego, a wszystko to pod akompaniament mniej lub bardziej, zależnie od piosenki, głębokiego, warczącego basu. Co ciekawe, taka zawartość jest osadzona w schemacie właściwym dla klasycznej muzyki rozrywkowej, a więc: zwrotka – refren – zwrotka – refren – SOLO (w jednym przypadku „Never Ever”) – zwrotka/outro.
Parę piosenek jest przyjemnym zaskoczeniem, różniącym się od innych. Kryjąca się pod numerem czwartym na płycie „Something ain’t right”, aż dyszy odwołaniami do lat osiemdziesiątych i jakże charakterystycznego synthwave’u. Można mieć przez chwilę wrażenie, że pomyliliśmy płyty i zamiast STRFKR słuchamy np. Miami Nights Ocean Drive. A właściwie jakiejś hybrydy składającej się z wokalu w stylu „Empire of the Sun” i bitu z wymienionych już Miami Nights.
Noc w Miami to jedno, ale co wyjdzie, gdy w kawałku elektro w lekko komediowy sposób spróbujemy opowiedzieć o wizycie przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji? Odpowiedź znajduje się w „Open your eyes”. Jest to numer, który wydaje się murowanym kandydatem na singiel promujący. Bardzo chwytliwa i prosta melodia oraz refren prezentowane przez wokal, podniosły nastrój budowany dźwiękami syntezatora. A to nie jedyny atut tego nagrania. Jest jeszcze pomysłowy i ładnie nakręcony klip – jeżeli do tej pory nie zadawaliście sobie pytań np. o metabolizm alkoholu w organizmie kosmity, to jest spore prawdopodobieństwo, że po obejrzeniu tego teledysku zadacie sobie to ważne pytanie.
Najnowsze dzieło STRFKR to płyta… niezobowiązująca. Jeżeli zapada w pamięć, to nie wyrafinowaniem pomysłów, rytmu czy melodii, lecz raczej prostotą i konsekwencją. Jest dobra na imprezę, spotkanie czy trening, jednak melomanom najprawdopodobniej do gustu specjalnie nie przypadnie.
Krzysztof Abramiuk