Pięć lat po ostatnim świątecznym albumie She and Him wracają z płytą zimową. Christmas Party w naszej recenzji.
AUTOR: She and Him
TYTUŁ: Christmas Party
WYTWÓRNIA: Sony
WYDANE: 28 października 2016 (Stany Zjednoczone) / 2/10 grudnia 2016 (Polska)
Porobiło się tak, że w ostatnim czasie, czyli mniej więcej od 2011 roku, She and Him specjalizują się bardziej w odgrywaniu znanych i lubianych piosenek niż stawiają na własny materiał. Jasne, w 2013 wydali Volume 3 w Merge Records, ale na przestrzeni tych sześciu już lat Zooey Deschanel i M. Ward wydali dwa albumy świąteczne i – dwa lata temu – Classics. Covery, znaczy się.
Boże Narodzenie coraz bliżej, świąteczna gorączka z roku na rok rozpoczyna się coraz wcześniej, She and Him Christmas Party wydali pod koniec października, choć album w Polsce dostępny będzie dopiero w okolicy Bożonarodzeniowego Kiermaszu Płytowego w Pardon, To Tu, czyli 10 grudnia. I można tak rzucać suchymi faktami, lecąc dalej, że świetlne inauguracje w każdym mieście zaczynają się już na początku grudnia, zamiast czekać dzielnie do szóstego, że w telewizji i w sklepach reklamy i witryny uderzają świątecznym tonem jeszcze przed pierwszym listopada. W końcu: że ileż można nagrywać to samo i to samo, odgrzewając kotlety znane od kilkunastu/kilkudziesięciu lat. Że covery, covery, covery.
Można, ale Gwiazdka ma to do siebie, że jakoś tak te piosenki przez ten jeden miesiąc w roku są jednak tolerowane. Że ludzie, słysząc Wham, nie krzyczą „Dno!”, a jedynie rodzime popowe gwiazdki podnoszą ciśnienie, że śnieg (cha!) za oknem (cha! cha!) topnieje. A jak to jest w przypadku Christmas Party?
W przypadku Christmas Party i A Very She and Him Christmas kwestia jest dość podobna. Dwanaście utworów jak dwunastu apostołów lub lepiej: jak dwanaście dni świąt, lećmy klasycznie. Ale idąc jeszcze tym sakralnym i jednocześnie tradycyjnym tropem, to te 12 dni Świąt faktycznie ma odzwierciedlenie w religii i w… dniach świętych. Mniejsza z tym, są świąteczne piosenki. Zooey Deschanel i M. Ward za bardzo, żeby nie powiedzieć: w ogóle nic nie zmienili w swoim podejściu do odgrywania zimowych szlagierów.
Jest folkowo, jest popowo w wersji indie, radośnie, po prostu świątecznie, jak być powinno. Dobór utworów? Pełen wachlarz. Bo zaczynają od „All I Want For Christmas Is You”, nagrania wyświechtanego, cały czas modnego (wystarczy wejść do jakiegokolwiek centrum handlowego), a potem duet leci przez hawajskie świąteczne piosenki („Mele Kalikimaka”), zahacza o Barbarę Streisand z 2001 roku („Christmas Memories” w bardzo ładnej, smooth-indiepopowo-melancholijnej aranżacji), by zakończyć „Christmas Don’t Be Late”, które znamy dzięki Alvinowi i pozostałym wiewiórkom.
Przy każdym tego rodzaju tekście należałoby sobie postawić pytanie o sens nagrywania kolejnej świątecznej płyty. Czy to naprawdę jest potrzebne? Nie poradzilibyśmy sobie bez tego czy tego tytułu? Czy w dobie tak skomercjalizowanych Świąt Bożego Narodzenia dorzucanie jeszcze jednej i jeszcze jednej – o, poczekaj – i jeszcze tej jednej, ostatniej już płyty jest konieczne? Wiadomo, odpowiedź nasuwa się sama – poradzilibyśmy sobie bez A Very She and Him Christmas, bez Christmas Party, bez A Los Campesinos Christmas, bez płyty z Konikami Pony pewnie też byśmy sobie poradzili, bez Sufjana te… nie, bez Sufjana Stevensa nikt by sobie nie poradził.
Ale czy to ważne?
Bo z drugiej strony chodzi o umilanie sobie życia. O tworzenie tego popularnego HYGGE MOMENTU. O słuchanie ładnych piosenek, przy których pieczenie ciasteczek w kuchni („Christmas Memories”) będzie przyjemniejsze, pianki smaczniejsze („A Marshmallow World”), a sprzątanie minie po prostu szybciej.
Zooey Deschanel Bozia obdarowała naprawdę delikatnym, bardzo wrażliwym głosem, który w tym temacie znakomicie się odnajduje. Słychać to w „Winter Wonderland” (tutaj gościnnie udziela się też Jenny Lewis), choć dużo wyraźniej można to było wyłapać w „The Christmas Waltz” na płycie sprzed połowy dekady. Słychać to także w „Christmas Memories”, wokalnym popisie Deschanel. Ale i w żywszych, bardziej skoczno-popowych nagraniach śpiew Zooey sprawdza się bardzo dobrze na tle albo perkusji Steve’a Shelleya (Sonic Youth), albo gitary M. Warda w „Must Be Santa”, „The Coldest Night of the Year” (sixtiesowa aranżacja przypomina trochę La Serę) czy w „The Man with the Bag”. Ale największe wrażenie na całym Christmas Party robi „Christmas Don’t Be Late” pozbawione tego auto-tune’owego śpiewu i zdezelowanej melodyjki na rzecz smętnego podkładu,
A She and Him właśnie to oferują. Nie ma petard, fajerwerków czy nie-wiadomo-czego-jeszcze. Są stare, zajechane przez wszystkich przeboje utrzymane w okołoświątecznym duchu, ale na Christmas Party tych zajechań nie da się odczuć. To miłe, naprawdę miłe aranżacje, niezobowiązujące, to prawda, ale uprzyjemniające czas. Do posłuchania, z całą pewnością. I do wracania za rok, za dwa, pewnie też za trzy lata, tak jak się wraca do A Very She and Christmas. Bo ten duet potrafi tworzyć komfortową atmosferę.
Aha, jest nieco po w pół do drugiej w nocy, śnieg pada, biało za oknem. Zamażcie korektorem tamte pogodowe śmichy-chichy.
UBIERZESZ PRZY TYM CHOINKĘ