Bez perkusji, bez dodatkowych muzyków – Rafał Gorzycki nagrał solowy album, ale solowy w pełnym znaczeniu, a Syriusz już znajduje się w naszym kąciku recenzenckim.
AUTOR: Rafał Gorzycki
TYTUŁ: Syriusz
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 6 lutego 2017
OK., było Sing Sing Penelope, ale to już raczej przeszłość, o której dziś, przynajmniej w recenzjach, nie ma sensu pisać. Były płyty w duetach, które jednak stanowią celniejszy punkt wyjścia dla twórczości Rafała Gorzyckiego. W ciągu ostatnich kilku lat Gorzycki do współpracy zapraszał gitarzystę Jonathana Dobiego, gitarzystę Kamila Patera oraz Sebastiana Gruchota, skrzypka. Z każdym z nich nagrał album, penetrujący inne jazzowe rejony w wersji free improv. W ubiegłym roku Gorzycki postawił z kolei na swoje własne trio, w którym słyszeliśmy także Marka Malinowskiego i Wojciecha Woźniaka, a dzięki wsparciu fanów udało się wydać płytę Playing. Teraz, na początku lutego, w końcu Gorzyckiemu udało się zrealizować w pełni samodzielne wydawnictwo. I, co ważne, ze skromnym udziałem perkusji.
Syriusz to położenie nacisku na brzmieniu instrumentów klawiszowych i wibrafonu, to też pierwsza próba zmierzenia się Gorzyckiego z własnym głosem, przekonanie się do niego i wykorzystanie twórczości Krzysztofa Gruse, pochodzącego z Bydgoszczy, mieszkającego obecnie w Niemczech poety. Poezja to jedno, odejście od ściśle jazzowej struktury to już drugie, ale jednocześnie bardzo ważne posunięcie. Syriusz pokazuje Gorzyckiego w innym świetle. To ciekawe posunięcie, uderzające w ogromny minimalizm dźwiękowy. Nie ma solówek, nie ma szaleńczych partii perkusji. Są za to repetycje, próby dźwięków, zabawy z formą, wspomniany dwa zdania wcześniej minimalizm nawiązujący i do Krauzego, i do wyświechtanego już Cage’a. Są porozpoczynane wątki utworów.
No właśnie. Te dwa punkty ostatnie stanowią i rzecz ciekawą, i są też solą w oku Gorzyckiego, rysą na Syriuszu. Bo o ile ubiegły rok lśnił od nawiązań do cage’owskiej myśli muzycznej, nie rozumiem zresztą, dlaczego, tak dla mnie jest to dość spore bazowanie na muzycznej… przeszłości. Bo lata sześćdziesiąte, zabawy Krauzego z formą, jego próby z preparowanym fortepianem, wydobywanie i tworzenie dźwięków mogą się jednak przejeść. Dla Rafała Gorzyckiego, który obcował normalnie z klawiszami i ich prostotą, czystością brzmienia, to zabieg nowy. Zresztą w samej notce prasowej wydawcy widniała informacja o intymności nagrań. To bardzo trudne sformułowanie, które dla zwykłego odbiory znaczy tyle, co deszcz za oknem – niewiele. Bo (kolejny raz od „bo”) co dokładnie należy przez to rozumieć? Co słuchaczowi mówi „osobistość wydawnictwa”?
Sam Syriusz, podzielony na osiemnaście części, niektóre wzbogacone tekstami Grusego, to bardzo skromny album. To proste dźwięki, brzmiące raczej jak rozgrzewka, próbki podjęcia dialogu z instrumentami, które dla Gorzyckiego nie stanowią głównego narzędzia. Perkusista sprawdzał się do tej pory na wielu różnych płaszczyznach, improwizował, komponował, zarządzał projektami (jak swoje trio), tworzył tryptyki duetowe, rozpoczął też wydawniczą trylogię w formie tria – drugie w drodze, taka mała wzmianka. Na solowym wydawnictwie bydgoski artysta brzmi, jakby rozpoczynał pewnego rodzaju kompozycje, ale ich nie kończył. Powtarza pewne motywy, głównie opierające się na skromny, purystycznych dźwiękach, natomiast jakby gdzieś zapomniał je rozwinąć. Taki zabieg może mieć swoje plusy i minusy. Pamiętając, że Gorzycki dotychczas spełniał się w innych rolach, na odmiennych płaszczyznach, trzeba Syriusza pojmować jako krok do przodu. Patrząc na płytę przez pryzmat historii muzyki, nie otrzymujemy niczego, co mogłoby nas zaskoczyć.
Nie, to nie jest najsłabsza wydawnictwo Rafała Gorzyckiego. Jest, jak by to ująć, inne. To album, który trzeba osłuchać, do którego należałoby podchodzić kilkakrotnie. Ale nikt nie powiedział, że będzie miło i lekko, choć Grzegorz Krychowiak, podpisując kontrakt z PSG, miał pewnie inne wyobrażenia o swojej przyszłości. Cóż, Gorzycki wypada korzystnie na Syriuszu, choć kompozycje wzbogacone jego lektorskimi zapędami, zahaczające jednocześnie o formę swoistego słuchowiska, stanowią najjaśniejsze punkty solowej płyty. Czekam na trio z Kubą Ziołkiem i Tomaszem Pawlickim, bo tego chyba jeszcze nie było.