Trzech bardzo dobrych jazzmanów sprawdza repertuar Joe’ego Zawinula. Ale nie odgrywa coverów, reinterpretuje klasyki, gra je na nowo.
AUTOR: Oleś Brothers & Piotr Orzechowski
TYTUŁ: Waterfall: Music of Joe Zawinul
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 20.11.2020
OK., tekst miał wejść już ładny czas temu, ale windows 10, jak to windows 10, a nie zapisanie w notatniku treści to już inna kwestia. Gdy coś ci się spieprzy, nie chcesz do tego wracać. Wiesz, że powtórka będzie gorsza, o czymś się nie wspomni, o czymś zapomni, repetycje zdań nie będą miały takiej samej siły. Ale spróbujmy
Twórczość Zawinula była dla mnie od zawsze rzeczą nie do końca przyswajalną. Jazz w wersji fusion odrzuca, nie kupuję tego flirtu jazzu z rockiem, bluesem i syntezatorami. Od zawsze (ale naprawdę od zawsze) fusion i modern staram się omijać szerokim łukiem.
A urodzony jeszcze przed II wojną światową, w 1932 roku w Wiedniu Joe Zawinul to jedna z czołowych twarzy gatunku. Muzyczną edukację pobierał jeszcze w wiedeńskim konserwatorium, a pod koniec lat pięćdziesiątych zdecydował się na skok na Stany Zjednoczone. To za Oceanem jazzman świętował największe sukcesy, grał z Dinah Washington, znalazł się w składzie nagrywającym In a Silent Way Milesa Daviesa. Od tego albumu rozpoczęła się zresztą muzyczna przygoda zwana fusion jazzem.
A potem było już Weather Report z Wayne’em Shorterem i Syndiate. Skupmy się jednak na Waterfall, płycie braci Oleś i Piotra Orzechowskiego. Trio wzięło na swój warsztat najmniej fusionowe nagrania Zawinula (chwała im za to!), natomiast co trzeba zaznaczyć, nie odgrywa jedynie utartych coverów, nie poleruje wysłużonych utworów. Nie, bracia Marcin i Bartłomiej Olesiowie i Piotr Orzechowski krążą wokół motywów utworów, przerabiając je na własną modłę i zapotrzebowanie. W pełni akustyczny, bez elektroniczno-syntezatorowego zacięcia album ukazuje drugie dno kompozycji Austriaka.
Wykonania muzyków, jakkolwiek to zabrzmi… brzmią bardzo klasycznie, to odniesienie do jazzowych standardów z lekką nutą improwizacji. Świetnie współpracuje ze sobą sekcja rytmiczna, kontrabas i perkusja tlą się pod warstwą pianina Orzechowskiego, dobrze to obrazuje końcowy fragment „Directions – Echoes”, w „Orange Lady” wydawać się może, że Bartłomiej Oleś próbuje wyjść przed szereg pianino-kontrabas, ale to złudzenie, wszystkie instrumenty odgrywają tę samą ważną rolę.
Synergia. To słówko idealnie oddaje charakter Waterfall i całego projektu. Kiedy w utworze tytułowym na pierwszy plan wyskakuje Orzechowski (okolice 4:50), już chwilę później bębny zakrywają pianino improwizowaną frazą, a kilkadziesiąt sekund wystarczy, żeby do Bartłomieja dołączył Marcin Oleś.
Najbardziej kupuje mnie pięcioczęściowa suita „Milky Way”. To najbardziej improwizowany fragment Waterfall. „I” dedykowana jest perkusji i jej możliwościom generowania dźwięków za pomocą delikatnych stuków, przejeżdżania pałeczkami po talerzach, zabawą z perkusjonaliami. „II” ujmuje pielęgnowaniem strun kontrabasu, skrupulatnym, pełnym gracji szarpaniem ich, przytłumianiem poszczególnych dźwięków przy jednocześnie niemal ascetycznej grze na pianinie. „III” odcina się od wcześniejszych nagrań drone’owym charakterem, to także niezły przerywnik przed najlepszym na liście „IV” i minimalistyczną piątką. No i nie można zapomnieć o „His Last Journey”, najmniej jazzowym, najbardziej poszukującym z kompozycji spoza „Milky Way Suite”. Wszystkie instrumenty jakby się czają, grzechotka w tle towarzyszy operowanemu przez smyczek kontrabasowi, a klawisze Piotra Orzechowskiego brzmią po prostu dostojnie. Tak jak i cały utwór.
Czy triu udało się zagrać Zawinula na nowo? Tak. Czy z tych kawałków bije świeżość? Tak. Czy Waterfall to dobra płyta? Trzeci raz tak. Czy lubię fusion? Brrr, nigdy. A czy trzeba sięgnąć po wspólne wydawnictwo Piotra Orzechowskiego i Marcina oraz Bartłomieja Olesiów?
Cóż, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to trochę jak przegrywać życie.