New Rome znakomicie wstrzelił się w ubiegłoroczny sukces medialny Instant Classic. Jego najnowszy album i komponuje się z rozległym katalogiem krakowskiej oficyny, i niejako otwiera kolejny rozdział w jej historii.
AUTOR: New Rome
TYTUŁ: Somewhere
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 30 stycznia 2017
Po pierwsze, zaczynając od tego ostatniego, znaczy się nowego rozdziału, to Instant Classic oczywiście ma w swoich szeregach projekty elektroniczne, ba, także ambientowe, żeby wymienić tylko X-Navi:Et, solową działalność Rafała Iwańskiego. Jednak aż takich melodii w krakowskim katalogu jeszcze – tak mi się wydaje – nie było.
Po drugie zaś, stanowiąc jednocześnie odniesienie do tego pierwszego, czyli wydawniczego eklektyzmu Instant Classic, w ubiegłym roku otrzymaliśmy od małopolskiej oficyny wachlarz gatunkowy – był jazz, był post-rock, był też projekt LAM oznaczający wiele, choć tak naprawdę wiele ubrane w minimalistyczny kubraczek o polifonicznym zabarwieniu. New Rome swoim Somewhere kontynuuje wydawnicze wojaże Instant Classic, przecierając kolejną ścieżkę. Tym razem ambientową, syntezatorową i pełną reminiscencji. Druga długogrająca płyta Tomasza Bednarczyka pod szyldem New Rome nie różni się jakoś spektakularnie od wydanego w ubiegłym roku przez australijskie Room40 Nowhere. Leniwe kompozycje budowane na długich partiach syntezatorów unoszących się nad głowami słuchaczy, u podłoża warstwa lo-fi szumów brudzących brzmienie; w końcu gdzieniegdzie motywy przywodzące na myśl zdezelowane, popsute melodie. Zewsząd rzucane porównania do Tima Heckera nie mogą dziwić, muzycznie statyczne Somewhere jawi się właśnie jako taki kolaż producenckich zainteresowań Bednarczyka. Hecker, Ben Frost, na pewno Christian Fennesz, z pewnością i William Basinski, choć na kartce z twarzami inspiracji nie powinno zabraknąć też Loscila, a obecność Machinefabriek także byłaby uzasadniona.
I niby wszystko pięknie-ładnie, prawie że sterylnie (pomijając te szumiące faktury i rozdygotane momentami melodyjki w tle), ale, jak to w życiu bywa, jest „ale”. Tym ale będzie właśnie swoista „sterylność” materiału. Jego senność, jego usypiające właściwości, jakby Bednarczyk chciał do płyty dodawać śpiwór i pluszaka, zadziwiają. Zadziwiły mnie, zadziwiły rudego kota. Powolne budowanie narracji, opieranie kompozycji na monotonnych motywach, ubieranie je w ciepłe, lekko prześwietlone już kolory to zabieg może i przyjemny, ale z całą pewnością nie na dłuższą metę. Bo długo Somewhere nie da się odtwarzać pod rząd. Są poszczególne utwory, na których New Rome stara się działać odrobinę bardziej, dodawać odrobinę więcej, ale… No właśnie: „ale”. Tym ale będzie powtarzalność melodii, brak rozwoju poszczególnych tematów, po prostu usypianie lepsze niż cztery hydroksyzyny.
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)