Świetne trio ze świetną płytą. Znowu bardzo iberyjsko, w końcu materiał na Unnavigable Tributaries zarejestrowano w uroczej Lizbonie. Kolejny raz na FYH rewelacyjny Luis Vicente, który swoją trąbką kreuje opowieści tysiąca i jednej nocy. A obok Portugalczyka dwóch solidnych improwizatorów z Wysp Brytyjskich, Olie Brice i Mark Sanders. Doprawdy, czy trzeba lepszej rekomendacji?
AUTOR: Luís Vicente / Olie Brice / Mark Sanders
TYTUŁ: Unnavigable Tributaries
WYTWÓRNIA: Multikulti / Spontaneous Music Tribune Series
WYDANE: 8.06.2020
Brytyjczycy mają do Portugalii bardzo blisko. Samoloty latają, a przynajmniej latały, jeszcze przed pandemiczną rzeczywistością, kilkanaście razy dziennie; zresztą Brytyjczycy kierunek Portugalii na wakacje wybierali(ją?) dość często, a Porto? Porto to już w ogóle bajka. Tanie domy, bezpośrednie loty, no naprawdę bajka.
Ciut o kulisach całego projektu, czytaj: trasy koncertowej tria, wyznał Olie Brice w nocie do albumu wpisanej w opakowanie. Kilkudniowe koncertowanie, wino, portugalskie, rzecz jasna, jedzenie… Prawdziwie iberyjski świat. Kto był kiedykolwiek w Portugalii, wie, czego się po tym kraju, po ludziach, po kulturze i podejściu do rzeczywistości spodziewać. A kto zna muzyczną kulturę Portugalii, w szczególności tę związaną z improwizowanym jazzem, nie będzie w żadnej mierze zaskoczony.
Nie oszukujmy się, portugalskie free improv. mogłoby nie różnić się od niemal każdej innej sceny, gdyby nie jeden szczególny pierwiastek. To aż nadto wyeksponowana, jakby zakreślona żółtym, ba, fluorescencyjnym mazakiem radość z gry. To prawdziwie iberyjski vibe zbudowany na szaleństwie, gorących, dusznych nocach, pachnący aromatem vinho verde, oceanem, nieprzespanymi od wędrówek po lizbońskich klubach nocami. No, dziś może mniej, wiemy, jaka panuje sytuacja, jak obostrzenia wpłynęły na nasze życie. A materiał na Unnavigable Tributaries zarejestrowany został w maju 2019 roku, kiedy nikt nie mógł przypuszczać, że wszystko się tak potoczy. ’
Olie Brice swój wstęp tworzył w czasie lockdownu, wierząc, że płyta wydana zostanie już w odwilży restrykcji. I tak się stało. I ja piszę o i słucham Unnavigable Tributaries, gdy na papierze i w organizacji wszystko niby wróciło do normy. Koncerty odbywają się, niektóre festiwale zadzieją się tego lata i wczesnej jesieni, kultura wróciła do gry. Na jak długo? Boję się, że końcówkę roku znowu stanowić będą zamknięcia, zwiększone liczby zakażeń i zgonów. No, zobaczymy.
Decydują się na taką końcówkę wstępu, aż chce się użyć określenia: morderczy (nietrafione, wiem, z moralnego punktu widzenia). Morderczy jest to materiał, muzyka, która nie bierze swoją siłą jeńców, tylko tłamsi uszy słuchaczy, wciągając ich bez reszty w te zwariowane, arcyciekawe historie dźwiękowe. Pełne energii i witalności, a z drugiej strony pełne swoistej nostalgii, dające wytchnienie między poszczególnymi impro-petardami. Zawiłe, rozbudowane, pomysłowe, w końcu – wykorzystujące naprawdę dość szerokie spektrum dźwięku instrumentów. Choć tak naprawdę pierwszoplanową rolę odgrywa tutaj Luis Vicente i jego trąbka, jakby, jako gospodarz, wziął na siebie ciężar prowadzenia całej grupy, kreowanie opowieści, budowanie całej narracji. To dęciak Portugalczyka plecie, wiąże, ciągnie i nadaje ton nagraniom. Wyspiarska sekcja rytmiczna – Olie Brice i Mark Sanders – współistnieje, podkręca całość, nadaje odpowiedni koloryt, ale jednocześnie, jak to w większości jazzowych wypadków bywa, stanowi rytmiczne tło, dodatki, istotne, a jakże, ale tło dla ostrej jak brzytwa trąbki.
Otwierający płytę duet „ Côa” – „Tua” z miejsca przenosi nas do rozgrzanej majowym słońcem Lizbony. Powolny początek mami słuchaczy, otacza lekką dezorientacją. Trąbka zawodzi, perkusja tli się w przestrzeni, od strun kontrabasu odbija się wieczorny blask księżyca. Kiedy wydaje się, że intro wybrzmi w całości w slo-mo, onirycznej poświacie ciepłego wieczoru, Mark Sanders mocno uderza, a Luis Vicente zaczyna swoje szalone historie. Tempo wzrasta, atmosfera gęstnieje i w „Tua” usłyszeć można świetną solówkę na bębnach Sandersa. Surową, pełną dźwiękowego puryzmu. Końcówka zwalnia, szykuje do melancholijnego w wydźwięku dęciaka i niepokojącego na poziomie sekcji rytmicznego „Sambor”. Jest w partiach Vicente spora doza lamentu, znajdziemy to też w „Tavorze”, kawałku zbudowanym na niemal samotnej trąbce, którą zdobią perkusjonalia, gdzie preparacja dęciaka jest bardzo, bardzo wyraźna, a w połowie utworu Portugalczyk wędruje w sonorystyczne rejony.
Wisienką na torcie jest z kolei „Paiva”, prawdziwie dzika improwizacja na sam koniec. Udany koniec, w którym cała trio zdaje się ze sobą ścigać. Ten skład aż prosi się o stałe koncerty i przekładanie Unnavigable Tributaries na żywe warunki. W pubowej scenerii.