Ekspresowo, w dobie epidemii COVID-19, Laura Marling wydała 10 kwietnia swój najlepszy album – Song For Our Daughter. W skrócie: tak brzmi nagie piękno.
AUTOR: Laura Marling
TYTUŁ: Song For Our Daughter
WYTWÓRNIA: Chrysalis / Partisan
WYDANE: 10 kwietnia 2020
W 2015 roku pisałem, że Short Movie to najlepsza płyta w jej dorobku. Wtedy tak, dziś, pięć lat po premierze piątej płyty Laura Marling podniosła poprzeczkę, przeskoczyła Alas, I Cannot Swim, podwoiła I Speak Because I Can, wciągnęła nosem A Creature I Don’t Know, Once I Was an Eagle – moja do 2015 roku najbardziej ulubiona pozycja Laury – nadal jest piękna, wciąż lepsza od Semper Femina, nadal gorsza od Short Movie. Nadal uważam, że z pięciu płyt Marling piąta była najlepsza. Z sześciu nadal piąta była najlepsza. Ale w 2020 roku, przy okazji siódmego wydawnictwa to najnowsze dziecko Laury jest dzieckiem najwybitniejszym. Najpełniejszym.
Idealnym.
Długo zbierałem się do napisania o tej płycie. Długo jej słuchałem, będą prawie dwa miesiące, dwa miesiące zastanawiania się (nie żartujmy, nie cały czas), czy ja jeszcze umiem pisać o muzyce folkowej, o twórczości Laury, w czasach, gdy muzyki słucham coraz rzadziej, coraz mniej, raczej po nocach, między 23 a 2.30 po północy. Gdy całe dnie od 6 do 20 zapełnia mi bunt dwulatka i trening cierpliwości, który wcale nie tak łatwo zdać. Gdy folku nie gra już nawet Sufjan Stevens. Gdy covidowa rzeczywistość wróciła – teoretycznie – do normalności, a ludzie nadal chorują, zapewne ci sami, którzy tak łatwo łyknęli dobroć odmrażania i luzowania obostrzeń. Chodźcie sobie bez masek, tłoczcie się w tłumach.
Naprawdę nie wiem, jak sytuacja zmieniła się od kwietnia, kiedy wszyscy żyli w panice, a dziś mają na wszystko – mówiąc łagodnie – wyjebane.
Na nerwy, na niepewność, na wątpliwości, na wszystko po prostu przychodzi Laura i jej Song For Our Daughter.
Do córki, teoretycznie, bo do córki fikcyjnej, pisała Maya Angelou w 2009 w zbiorze esejów Letter to My Daughter. Do córki pisał – przed i po urodzeniu – Karl Ove Knausgård w serii poświęconej porom roku. O ile Jesień i Zima były najwybitniejszym przykładem grafomaństwa i braku literackiego pomysłu na siebie, tak Wiosna stała się jedną z książek, które, w mojej opinii, każda osoba powinna przeczytać. Za sprawą płyty i tytułu Song For Our Daughter Laura Marling – teoretycznie – nawiązuje do książki Angelou.
Luźno, raczej w kategoriach inspiracji napędzającej quasi-koncept albumu. Bo Laura (jeszcze) dziecka nie ma, choć jak zobaczyłem tytuł płyty, zacząłem się zastanawiać, czy czegoś nie pominąłem, coś mi nie uciekło. W końcu aktywność panny Marling w mediach społecznościowych nigdy nie była (do czasów COVID-19, o tym później) jakoś spektakularnie eksploatowana. Sama natomiast płyta to zapis przemyśleń, trochę rad, głównie spojrzeń trzydziesto-już-latki na świat. To spięcie klamrą wszystkiego, z czym Marling obcuje od siedemnastego roku życia (kiedy wydała debiutancką epkę London Town, debiut pełnoprawny – Alas, I Cannot Swim – ukazał się niecały rok później, w lutym 2008 roku), o czym czyta, czego słucha, z czym się spotykała jako artystka, w końcu – jako kobieta.
Song For My Daughter to Marling w najwyższej formie. Słychać na siódmej płycie wszystko to, za co ją kochamy, czym skradła serca na każdej z płyt. Piękne, delikatne folkowe piosenki, znakomity fingerpicking na gitarze, wciągająca, płynąca niczym rzeka narracja. Zaburzanie schematu piosenek, co jest zresztą standardem dla kompozycji Laury Marling. Angielka lubi ciągnąć swoje opowieści, przesuwając refreny w miejsce po drugiej czy trzeciej zwrotce. Dzięki temu historia trwa, opowieść jest żywa. Najlepiej to słuchać w dwóch najlepszych na Song For Our Daughter piosenkach – „Held Down” i „Only The Strong”. W pierwszym refren pojawia się po trzecim wersecie, w drugim o refrenie zapomniano, a raczej go zgrabnie pominięto. Zanim o tych dwóch nagraniach, jeszcze trochę o samej Laurze.
O Laurze-dojrzałej kobiecie możemy mówić od 2013 roku, czyli od wydania Once I Was an Eagle, albumu wybitnego, ciemnego w swoim wydźwięku, ciężkiego, melancholijnego. To było odcięcie od Laury-nastolatki z wcześniejszych płyt, radosnych, młodzieżowych, o czysto miłosnym zabarwieniu, tematach opartych na relacjach damsko-męskich. Kolejny milowy krok przyszedł dwa lata później, w 2015 roku ukazało się Short Movie, dzieło wybitne, pełne, ukazujące Marling w jeszcze innym świetle. To tutaj pojawiła się gitara elektryczna, aranżacje stały się bogatsze, odchodząc od purytańskich melodii z wcześniejszych płyt. Semper Femina sprzed trzech lat była dla mnie sporym krokiem w tył. Nie łapały mnie te soulowo-bluesowo-folkowe ballady, raczej nudnawe. Co więcej, najlepszy na szóstym albumie Marling był jej jak zawsze piękny śpiew. Dla mnie to było najgorsze, najmniej wyraziste wydawnictwo Laury w jej całej karierze.
I mamy rok 2020. Mamy rok naznaczony epidemią, kryzysem finansowym, uwidaczniający patologię polskich przedsiębiorców, którzy – jak pokazało życie – w wielu przypadkach nie oszczędzali, nie odkładali środków na gorszy moment. Mamy rok podwyższonych cen, mamy rok kulturowego zacofania, twórczego lockdownu w sferze artystycznej, pokazujący, że da się przez internet działać i nie muszą to być tylko suche koncerty. Mamy rok politycznej prostytucji i upadku moralnego. W końcu mamy rok ukazujący, już po zniesieniu obostrzeń i zamrożeń, kretynizm Polaków, krótkowzroczność i przewidywalność. Brak myślenia, co boli. Naprawdę boli.
I irytuje.
I mamy rok 2020. Rok, w którym w kwietniu niespodziewanie pojawia się, trzy, może nawet cztery miesiące przed premierą nowy album Laury. 5 kwietnia ukazała się zajawka, singiel „Held Down”, pięć dni później słuchaliśmy Song For Our Daugthter. Marling przyspieszyła premierę, bo… nie było powodów, by ją przeciągać, a sama płyta mogła stanowić miły soundtrack do samoizolacyjnych realiów. W czasie lockdownu, przymusowej kwarantanny Laura przeprosiła się też z mediami społecznościowymi, zaczęła prowadzić internetowe tutoriale z gry na gitarze, zrobiło się jej więcej. Zrobiło się milej.
Miło się robi od samego początku płyty. Z pierwszymi akordami „Alexandry” wracamy do tradycyjnej Marling, nu-folkowej dziewczyny z gitarą, która posiada świetne flow budowane utopijnym wokalem. Śpiewem mocnym, stanowczym, ale potrafiącym wyciagać wysokie rejony. Chwytliwa melodia wpada w ucho, powiewa americaną, nawiązując do cohenowskiego „Alexandra Leaving” tematem poprzez zadawanie pytań i gdybając, co mogło się stać z piosenkową Alexandrą. To dobry moment płyty, ale po nim dzieje się lepiej i lepiej. Highlightem, hitem wydawnictwa, jest singiel „Held Down”.
Są takie piosenki, które chodzą po głowie dniami i nocami. Są takie utwory, które stają się opus magnum artystów i artystek. Dla Laury kolejnym takim dziełem, dziełem przez wielkie D, które na zawsze wpisze się w jej spuściznę, będzie właśnie „Held Down”. Czego tutaj nie ma: shoegaze’owe przestery na gitarze elektrycznej, delikatna gra na akustyku, perkusja bujająca głowę, najpiękniejsze chórki EVER przypominające unoszące się ponad zieloną trawą błękitne niebo z białymi chmurami nad głową, wybitny, falset Laury, gdy śpiewa I was just gonna tell you that I don’t want to let you down w refrenie. Zwrotkowa, pewna siebie, kobieca barwa głosu twardo stąpająca po ziemi. Piękna, zatracająca partia w bridge’u (’Cause we all want to be here now. And we all want to be held down. And we all want to be here now. And we all want to be held down). Tak może brzmieć tylko piękno. Jestem co do tego pewien.
Laura psoci, przełamując melancholijno-delikatną narrację Held Down skocznym, ironicznym „Strange Girl”, które poniekąd kpi z błędów naszych, trzydziestolatków, rówieśników. Powielanie tych samych błędów, ciągnięcie schematów, dalej i dalej, na okrągło, bez wyciągania lekcji z tego wszystkiego. No i wszystko znowu w americanie, radosnej melodii, pędzącej na złamanie karku, szybko i szybko, napędzanej prostą, znowuż chwytliwą gitarą. Fajna chwila przed drugim najlepszym nagraniem Song For Our Daughter, zresztą też jednym z lepszych utworów Laury w ogóle, „Only The Strong”. Tutaj słyszymy tradycyjną Laurę, powrót do korzeni, śliczny fingerpicking i samotna narracja. Smutny śpiew o mocnym, pewnym siebie zabarwieniu, w którym można wyczuć pewną dozę rezygnacji(?), uprzejmość (And I won’t write a woman with a man on my mind. Hope that didn’t sound too unkind, przy czym aż się chce uśmiechnąć, gdy słyszy się to drugie zdanie wrzucone jakby od niechcenia, z pełnym luzem).
Szczerze, wzruszam się na tych dwóch utworach. Może nawet bardziej na „Only The Strong”, bo przypomina mi stare piosenki Laury, wrzuca pamięć o jakieś dziewięć lat, może i do debiutanckiego Alas, I Cannot Swim?). Ależ Laura ma ogromny luz, gdy toczy swoje opowieści w tak skromnej, folkowej aranżacji. W tym nagraniu jest wszystko to, czym Marling skradła serca. I hope that you can change my mind. Had to leave this crying all behind. I hope that you don’t think that I’m unkind. So somebody told me, only and only, kiedy podwyższa głos, by świeżo i z gracją zejść dalej do swojej narracji i rewelacyjnie podgrzać atmosferę przy wyśpiewywanym Just struggling to figure out how. Only, only, only, only. Only the strong can survive. Gdy słucham „Only The Strong”, zresztą tak jest przy całej tej płycie, dziwnym trafem przypominam sobie sceny z Normalnych Ludzi Sally Rooney.
Piosenki Laury są ludzkie, normalne, ciepłe, smutne, radosne, depresyjne. Działają na emocje. Są po prostu o życiu.
O życiu jest książka Rooney, skądinąd dla mnie jedna z lepszych, jakie czytałem w ogóle. I tak jak Normalni Ludzie są świetnym literackim oddaniem ducha naszych czasów – lęku o przyszłość, antykapitalistycznego buntu, rozwarstwienia, relacji damsko-męskich – tak Marling opisuje, z psychologicznego punktu, również nasze czasy. Można się zżymać, że Sally napisała książkę dość prosto, że tematy rozmów są liźnięte, nakreślone, a nie zakreślone. Że rozmowy są banalne, ale nasze życie jest banalne. W większości przypadków szare, obracające się wokół tych samych momentów. To życie spalonych nadziei, utopionych marzeń, zmuszające łykać, co się ma, co dają, co samemu się wypracuje ciężkim kosztem. Laura na swoją pozycję pracowała ciężko. Wiadomo, miała łatwiej, łatwiej niż wiele, wiele innych artystek. Ale tego jej nie można zabrać. Tak jak zabrać się nie da pozostałych świetnych pozycji. Fortepianowa ballada „Blow by Blow” to istny sercołamacz, depresyjne smyki brzmią urzekająco, jest tutaj pewna filmowość, o jaką bym Angielki nie podejrzewał. Bo chyba wcześniej takiego utworu nigdy nie nagrała. Kompozycja tytułowa niesie za sobą ducha Stanów, w których Laura mieszkała. Blues-popowa (znowu) ballada powoli pełza swoim leniwym tempem, które dodatkowo rozmywa mgiełką senności partia skrzypiec. To nie jest najlepsze, co Laura nagrała na płytę, ale tytuł utworu zobowiązywał do tego, żeby było na poziomie. No i lubię, gdy Laura raz mówi, raz śpiewa, ta swoista zadziorność jest nie do podrobienia.
Tak samo zresztą jak klasycznie brzmiące „Fortune”. Tutaj znowu gra palcami Laury nawiązuje do A Creature I Don’t Know i I Speak Because I Can. Tutaj Laura nawiązuje do rodzinnej historii. Jej matka przez całe życie zbierała funty i pensy do budżetu na ucieczkę. Przez cały ten czas uzbierała niecałe osiemdziesiąt funtów. Podczas rozmowy z siostrami Marling okazało się, że i jej matka (babcia Laury) także miała takie oszczędności. „The End of the Affair” chwyta serce smutnym refrenem, a „Hope We Meet Again” to kolejny ukłon w stronę starodawnie brzmiącego folku Laury.
Zamykające płytę „For You” to utwór w pełni nawiązujący do tytułu płyty i jej konceptu. Francuskobrzmiąca piosenka (organki?), nagrana raczej w formie kołysanki, mogłaby być rozpatrywana zarówno jako słowa do wspomnianej przyszłej córki, jak i do partnera. Ile jest piękna w tej prostocie, ile ważnych słów wyśpiewuje Laura. It was just an evening. Much like any else. When you came into my life. It takes one to know one. And I saw you there. As I had seen you all my life – przecież to rozdziera serce.
Może nie będę obiektywny (na pewno nie jestem). Może cukrzę. Może podchodzę do Song For Our Daughter z pozycji zatwardziałego fana, kibicującego Laurze Marling od lat. Może, ale słuchając jej siódmej płyty we wnętrzu robi się cieplej, raźniej, jakby po latach spotkało się najlepszego przyjaciela, prawdziwego soulmate’a, którego znasz na wylot, a który czyta ciebie jak książkę. Niemal za każdym razem (pominę Semper Femina) mam tak z jej muzyką.
Laura Marling wyrosła, dorosła, dojrzała, na jakiś czas odcięła się kompletnie od muzyki, zaczęła studia z psychoanalizy, długo zgłębiała historię feminizmu, prowadziła tematyczny podcast, rozwijała się. Jest też trafną obserwatorką naszych czasów. Song For Our Daughter to zapis lęków, marzeń, myśli i rad – zebranych osobiście i nie. Niekoniecznie dla córki, ale dla każdego z nas. To też kompletna płyta kompletnej artystki. Rzadko się zachwycam czymkolwiek. Rzadko kupuję filmy i książki w całości, albumy też muszą mieć w sobie „to coś”. Tym czymś są prawdziwe emocje, zwykłe życie. Normalność. Płytę Laura Marling nagrała normalną. A przez to wybitną.