Laura Marling dojrzewa z każdą kolejną płytą. Właśnie ukazał się jej szósty album Semper Femina i utalentowana Brytyjka przeszła na nim samą siebie. O ile było to jeszcze możliwe.
AUTOR: Laura Marling
TYTUŁ: Semper Femina
WYTWÓRNIA: More Alarming Records, Mystic Production
WYDANE: 10 marca 2017
Laura Marling na FYH to podstawa. To tradycja. To wręcz świętość. Taki początek mógłby oznaczać proste – i błędne – postawienie sprawy; że wszystko, co Marling nagra, będzie wychwalane, polewane miodem i jeszcze na dodatek obsypane lukrowymi drażami.
Takie podejście byłoby głupie, fakt, ale Laura i jej muzyka mają to do siebie, że jeszcze nigdy, naprawdę nigdy, podkreślę – PRZENIGDY – nie zawiodły. Laura bywa tutaj wspominana od 2011 roku, od czasu wydania A Creature I Don’t Know, raptem kilka miesięcy od powstania strony. I niezmiennie pojawia się regularnie przy każdej wydawniczej okazji.
Pamiętam, kiedy Laura miała grać w Revue Bar, mając zaledwie siedemnaście lat. Nie wpuścili jej, bo manager klubu nie zorientował się, że młodziutka panna Marling nie skończyła jeszcze dwudziestu jeden lat. Anegdota ta, opisana przy okazji recenzji Short Movie z 2015 roku, jest ciekawsza, dłuższa i pokazująca długi dystans, z jakim musiała się zmierzyć Brytyjka.
Początków Marling trudnych nie miała. Ojciec posiadał własne studio nagraniowe, wspierał Laurę w nauce gry na gitarze, kształcił ją w folkowej wiedzy, posyłał do prywatnych szkół. A Laura korzystała, chociażby za sprawą związku z Charlie Finkiem z Noah and the Whale, potem z Marcusem Mumfordem z przebrzmiałego, kiedyś hajpowanego, dziś totalnie zapomnianego Mumford and Sons. W końcu – pojawiła się też w piosence i teledysku „Young Love” Mystery Jets, prawdziwym indiepopowym hicie, chyba jedynym przeboju zespołu.
I te indie naleciałości było słychać na pierwszych płytach Laury. Marling, nagrywając London Town, wypuszczając Alas I Cannot Swim czy I Speak Because I Can, otaczała się właśnie contemporary folkiem, współczesną wersją muzyki folkowej ubranej w indiepopowy kubraczek. Trochę słodko, bardzo radośnie, momentami infantylnie, jak to w takim folku bywa, ale jednocześnie ładnie i uroczo. Tak, że aż chciało się słuchać, zwracając jednocześnie uwagę na wciągający, melodyjny głos Laury. I smykałkę do pisania chwytliwych piosenek.
Bo któż ze zwiększoną muzyczną wrażliwością i zamiłowaniem do piosenek nie słuchał „Tap at My Window”, nie zachwycał się „Cross Your Fingers”, nie zapętlał „I Was Just a Card”? Komu po głowie nie chodziło „Goodbye England (Covered In Snow)” lub nie nucił „Night After Night”? Co ciekawe, od 2011 roku Marling zaczęła muzycznie dojrzewać. Jasne, jej utwory na pierwszych dwóch płytach miały momenty dorosłego podejścia do muzyki („Devil’s Spoke”, „Night Terror”), ale to właśnie za sprawą A Creature I Don’t Know Laura zaczęła pokazywać się światu jako artystka świadoma swojej kobiecości, pewności siebie i pewności swoich kompozycji.
Z tej dwudziestojednoletniej singer-songwriterki bił chłód, swoista stoickość i moc, której wiele jej rówieśniczek mogło pozazdrościć, cały czas tworząc wokół siebie aurę infantylnych nastolatek. Na Once I Was an Eagle odkryliśmy nową, nieznaną wcześniej głębię głosu Laury oraz można było zwrócić uwagę, jak pięknie wyciąga niektóre partie wokalne. To też rozszerzone instrumentarium, jeszcze bardziej rozwinięte kompozycje. Budowanie napięcia? Gra ciszą, natężeniem dźwięku? Ledwo słyszalne drgania i przeciągania śpiewu. Marling, nawet za sprawą okładki, udowadniała, że będąc dwudziestotrzyletnią osobą, jest już kobietą dojrzałą i świadomą.
Ale to powtórki z rozrywki, tak naprawdę wspominałem o tym i przy okazji Once I Was an Eagle, i pisząc o Short Movie. Co się zaś tyczy płyty sprzed dwóch lat, Marling, już po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, zmieniając swój wizerunek, z nową fryzurą i z gitarą elektryczną, brzmiała właśnie bardzo amerykańsko. W głębokich przestrzeniach poszczególnych piosenek jej głos unosił się niczym na wietrze, wypełniając praktycznie każde krzesełko wyimaginowanego Madison Square Garden czy innego stadiony Red Soxów. Zmiany, zmiany, zmiany.
Kto nie ryzykuje, nie wygrywa. Kto nie idzie w nowe, traci. Kto boi się eksperymentowania, utopi się w swojej stoickości. Laura z płyty na płytę szła w swoje nieznane. Swoje jeszcze nie do końca odkryte, a przynajmniej takie, o jakie słuchacze jej nie podejrzewali. Minimalizm, jak minimalistyczny jest jej tatuaż, będący jednocześnie tytułem płyty. Semper Femina, Wergiliusz w skróconej formie. Zawsze kobieta, bo o kobiecości jest najnowszy album Marling. Od dłuższego czasu Laura angażuje się w sprawy kobiet, interesuje się ich twórczością, wartościowaniem, stworzyła też serię podcastów Reversal of the Muse, gdzie rozmawia z artystkami o kobiecej kreatywności. Płyta poświęcona relacjom damsko-męskim była wręcz rzeczą naturalną.
Stąd nie dziwi właśnie Semper Femina, płyta trwała jak tusz na udzie Marling. Płyta szczególna, prosta w swojej prostocie i zadziwiająco chwytliwa, mimo swojego okołobluesowego wydźwięku. Już otwierające wydawnictwo „Soothing” to jeden z lepszych utworów, jakie kiedykolwiek udało się napisać Laurze. Przestrzenne skrzypce, przytłumiona perkusja i podskórny groove kojarzący się z „Melody” Serge Gainsbourga, sopranowy refren w akompaniamencie wspomnianych smyków, lekka nuta fałszu w tle.
„Otwieracze” (płyt) to silna strona twórczości Laury. Na każdym albumie utwór numer jeden stanowił punkt rozpoznawalny, mocny moment, który pchał wydawnictwo do przodu. Alas… miało „Ghosts”, I Speak Because I Can rozpoczynało się od „Devil’s Spoke”. Kolejno były „The Muse”, „Take The Night Off” i „Warrior”, same mocne pozycje, po których najczęściej następowały indeksy równie mocne, czasem prezentujące Marling w formie zniżkowej, ale – nie oszukujmy się – otwierać płyty to Laura umie. I tak jak zawsze potrafiła błyszczeć swoim storytellingiem, snuciem opowieści, pełniąc rolę narratora, tak Semper Femina przedstawia Brytyjkę jako artystkę personalizującą się z tekstami. Piosenki są jeszcze bardziej połączone z Marling, niż miało to miejsce na wcześniejszych płytach. Bardziej intymne, bardziej osobiste. Jak zawsze na wysokim poziomie.
Ale nie tylko tekstami płyta stoi. Śpiew i dźwiękowa czułość robią swoje. Za sprawą „Always This Way” Marling robi ukłon w stronę I Speak Because I Can, a „Wild Once” dzięki rezonującej gitarze i fingerpickingu oraz charakterystycznej narracji, kojarzyć się może z piosenkami z Once I Was an Eagle (zwłaszcza refren). Hitem jest „Nothing, Not Nearly”, bluesowa ballada z ciekawie jazgoczącą gitarą elektryczną wybrzmiewającą obok akustyka. I wiecie co? Nie leży tak znacznie daleko od „Lover, You Should’ve Come Over” Jeffa Buckleya.
To co, Semper Femina jawi się jako najdojrzalsza, najbardziej kameralna i prywatna płyta w dorobku Laury Marling?