AUTOR: La Sera
WYTWÓRNIA: Hardly Art
WYDANE: 13 maja 2014
INFORMACJE O ALBUMIE

 
Miałem straszny dylemat.

„Widzisz napis La Sera i wiesz, jaka będzie zawartość płyty”.

„Już pierwsze single udowadniały, że Hour of the Dawn będzie brzmieć rewelacyjnie”.

I w końcu:

„Kto jak kto, ale Katy Goodman nigdy nie zawodzi”.

No i z takimi zamysłami na na rozpoczęcie tego tekstu stwierdziłem, że każda z tych fraz stanowić będzie jakąś tam pochodną pleonazmu. Bo kto jak kto, ale La Sera to od dawien dawna marka uznana. Może nie wśród naszych rodzimych słuchaczy, może i nie u osób zajmujących się festiwalowym bookingiem, bo przecież wystarczy posłuchać Hour of the Dawn, by wiedzieć, że Katy Goodman na żywo to obowiązek wakacyjnych koncertów pod chmurką (albo chociażby w jakimś namiocie). No cóż, zdarza się, ale nie bądźmy głusi na dobrą muzykę i jeszcze lepsze płyty, bo wszak wiadomo, że to, o czym często bardzo głośno, nie do końca – w większości przypadków – na to zasługuje. A jak jest z następczynią Sees the Light? W skrócie można to ująć w taki oto sposób: hit goni hit, a płyta kipi od potencjalnych przebojów radiowych list. O, niech będzie dla przykładu tej Trójkowej. Nie widać? Nie słychać? Niech w nieświadomości żyją ci, którzy nie znają.

Ale to będzie przykre życie.

Zacznijmy od tego, że nie ma możliwości nie rozpoznać utwór napisanych przez uroczą Katy. Ona ma tak charakterystyczne melodie, które ewoluowały zarówno przez doświadczenia zebrane w Vivian Girls, All Saints Day czy solowej lub pobocznej działalności. Te dwie pierwsze kontynuowane już nie będą. All Saints Day było jednoepkową przygodą, Viviany się rozpadły, a Books of Love nagrały tylko jeden – ale za to jaki! – utwór. Jest La Sera, wciąż dziewczęcy, wciąż sixtiesowy, wciąż usytuowany gdzieś w słonecznej i leniwej Kalifornii pop z przedrostkiem indie. Taki pop, który nijak się ma do komercyjnej, popularnej wszędzie i miałkiej papki. Taki szlifowany w garażu (o takim może), taki z rockandrollowym pazurem, ale jednocześnie bardzo stonowany i, co tu dużo mówić pisać, po prostu chwytliwy. Takie było już Sees the Light, które La Sera nagrała jako rozliczenie ze swoim zakończonym związkiem. Zrobiła to z klasą, na tak zwanym poziomie. Smutne piosenki, smutne teksty i jeszcze smutniejsze melodie wybrzmiewały z moich głośników w 2012 roku (choć i później też). Były też kompozycje dynamiczne, czasem zdarzyły się i radosne. Minęły dwa lata, Katy nadal ma w sobie tę młodzieńczą świeżość, kobiecy urok i energię. Wciąż jest loufajowo, nadal główna tematyka to miłość, związku i smutek. Cały obraz, jakim jest Hour of the Dawn, dumnie i właściwie zapowiadały premierowe single.

„Losing to the Dark”, otwierający album utwór oraz indeks numer trzy pod postacią „Running Wild”, stanowiły bardzo udane zajawki płyty numer dwa. Ten pierwszy kawałek to rock and roll w dynamicznym tempie, na przesterach, z mocną perkusją i idealnie pasujący do samego tytułu. Katy oczywiście zagłębia się lirycznie w ciemne historie, sypie niezłymi punchline’ami (Every night and every day, it’s all the same/ Every moment of our lives is like it’s nothing to my heart/I can’t live like this forever Losing to the Dark/), a solówki gitarowe naprawdę miażdżą. „Running Wild” również zapowiadało album w bardzo korzystnym świetle. Niezłe hooki, tekstowo również na poziomie, z niesamowicie mocnym refrenem i tym uwodzącym śpiewem oraz – ponownie – gitarowymi solówkami.

Między tymi dwoma (oraz po tym trzecim) La Sera wrzuciła odrobinę oddechu. „Summer of Love” to sixtiesiowe melodie znane z Sees the Light czy leżące blisko Books of Love, a dokładniej tego jednego jedynego kawałka wydanego przez duet, „Space Time”. Rozmyty, bardzo wakacyjny wokal, rozleniwione i przykryte mgiełką przeszłości melodie, blade słońce i nie do końca ogrzewające jego promyki. A zaraz po (indiepower)popowym „Running Wild” kolejny powiew lekkiej melancholii i ukłon w stronę Vivian Girls, okraszony miłym dla oka klipem „Fall in Place”. Kto nie dał się porwać słodkim przyśpiewkom Katy Goodman i rozmiękczającym serca refrenom, ten [serca] nie ma, proste.

Bo o serce tu się rozchodzi. Raz, że tematyka samych piosenek La Sery jest poświęcona właśnie związkom międzyludzkim, uczuciom i takich tam. A dwa (bo jak jest raz, to musi być i dwa), to melodie. Nimi Katy Goodman buduje i swój, i słuchaczy świat. Słodki, ale jednocześnie momentami gorzki. Ten stonowany, ale i pełen dzikich momentów. Do domowej kontemplacji, ale i festiwalowego szaleństwa. Wystarczy spojrzeć i na samą Goodman. Z jednej strony urocza dziewczyna w sukience i z kotem (czasem psem), z drugiej retro stylówa, tatuaże i rock and roll. Masa sprzeczności na pierwszy rzut oka, które razem łączą się w spójną całość.

I tym sposobem wybrzmiewające po kolei „All My Love is for You”, tytułowe „Hour of the Dawn”, niesamowicie eteryczne i mocno eightiesowe, kojarzące się chociażby z The Cure „Control” czy wchodzące w stylistykę Surfer Blood „10 Headed Goat Wizard” to kamienne pozycje albumu, których Goodman nie powinna się nigdy wstydzić.

Konkluzja jest prosta. La Sera, oczywiście, mocno nawiązuje stylistycznie do dokonań Vivian Girls, ich nieciekawej odsłony zwanej Dum Dum Girls (ale robi to dużo lepiej), jeszcze bardziej nieciekawej odsłony Vivian Girls i Dum Dum Girls zwanej Warpaint (ale robi to o niebo lepiej) czy składów typu Best Coast, ale jest „ale”. Katy Goodman nie pomyli się z inną dziewczyną z gitarą. To nie ta para kaloszy, nie ten poziom wykonawczy. Słyszy się melodie i od razu zapala się w głowie lampka „To La Sera!”. I dobrze, bo Amerykanka nagrywa po prostu bardzo dobre piosenki. Z duszą i sercem. Czego innym czasem jednak brakuje.

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: