– Puk, puk. – Kto tam? – Duchy 2017. Opiszcie nas. | To na pewno nie są wszystkie albumy, które powinny się tu i tam znaleźć, ale na pewno nie można o nich nic nie napisać.
Spaliliśmy rok 2017, głupio wyszło. Teraz, w 2018, będzie lepiej. Słowo. Ale zanim wyrobimy się z nowościami, wróćmy na kilka chwil do minionych dwunastu miesięcy i płyt, które miały swoje premiery jeszcze w 2017 roku właśnie. Było sporo albumów, które trzeba było opisać. Sporo też takich, które można było wcześniej opisać. Piszemy w 2018.
AUTOR: Stefan Węgłowski
TYTUŁ: Contemporary Jewish Music
WYTWÓRNIA: Kairos, Paladino
WYDANE: maj 2017
Udała się ta płyta Stefanowi Węgłowskiemu. Jego kompozycje, wdzięcznie zatytułowane jako całość Contemporary Jewish Music, zgrabnie odgrywają David Krakauer, Mikołaj Trzaska, Cezary Konrad, Adam Kośmieja czy Maciej Jaroń. Z żydowskich akcentów Trzaska i Krakauer, choć elementy wokalne i klarnetowe piski zmrożą krew w żyłach niczym niejeden solidny dybuk w judaistycznych wierzeniach. Natomiast mało jazzowa jest ta muzyka, chociaż skład artystyczny projektu sugerowałby coś zgoła innego. Ale jazzowy background artystyczny daje się we znaki, przede wszystkim w dwóch ostatnich kompozycjach. To właśnie w „Anthemie” i w „Appendixie” doświadczymy melancholijnych partii skrzypiec, klezmerskiego klarnetu czy
Z Contemporary Jewish Music jest niestety momentami taki problem, że album partiami brzmi dość łopatologicznie. Partie wokalne, czyli te fragmenty, gdzie lektorzy czytają fragmenty Księgi Koheleta, przedstawiono sztampowo. Drone’owe tło, głos na efekcie i obębnione czytanie na szorstką modłę. Miało być mocno, tutaj jest niestety mało ciekawie. Inaczej w warstwie muzycznej, gdzie te naleciałości muzyki konkretnej przechodzące we współczesną, opierającą się na noisie klasykę faktycznie intrygują, mimo dość akademickiego podejścia w improwizowanym wydaniu.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: New Rome
TYTUŁ: Elsewhere
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 20 listopada 2017
Tomasz Bednarczyk śle swoje dźwiękowe pocztówki z Nowego Rzymu. Nowego, choć muzycznie Elsewhere to żadne odkrywanie prochu – ot, solidna kontynuacja wątków zapoczątkowanych na Nowhere. Nowhere okazało się być Australią. Potem było wypuszczone w 2016 Somewhere, a to sąłmłer znalazło się w Krakowie w stajni Instant Classic.
Teraz New Rome wykonał kolejny krok, zamykając swoją where-trylogię pod skrzydłami Łukasza Pawlaka i jego Requiem Records. O tym, że RR postawiło na dobre wydawnictwo, możemy się przekonać już od otwierającego płytę utworu tytułowego „Elsewhere”. Bednarczyk komponuje melodie przyjemne, spokojne, oscylujące pomiędzy new new-age’em, ambientem, chillwave’em i IDM-ową elektroniką. Melancholia i senność bijące z tych jedenastu nagrań hipnotyzują, tworzą też pewną swoistą otoczkę, jakby aurę budującą własny świat artysty. Świat przyjemny, dość miły, jakby utkany z wełny czesankowej. Grube koce, ulubiona herbata w ulubionym kubku, czas nie przemija w tempie, do którego przywykliśmy zwykłym życiem. Płynie powoli, na Elsewhere wszystko płynie powoli. Momentami dosyć muzakowo, tworząc dźwięki będące zgrabnym i schludnym wypełnieniem tła. Momentami przebojowo-chillwave’owe, których nie powstydziłby się Teen Daze Roku Pańskiego 2011/2012.
To chyba najlepszy album Tomasza Bednarczyka nagrany pod szyldem New Rome. Dużo na Elsewhere romantycznej retoryki, melancholijnego, apatycznego spokoju i pewnej subtelności.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: Kinga Miśkiewicz
TYTUŁ: To Mi Nie
WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 24 października 2017
Konia z rzędem, kto wyjaśni, dlaczego i po co w 2017 roku ukazują się takie płyty jak To Mi Nie. Epka Kingi Miśkiewicz, wokalistki współpracującej z Mesem i grającej jakiś czas temu w Furii Futrzaków, wyszła pod koniec ubiegłego roku, zawiera cztery popowe kawałki i… jest po prostu wydawnictwem przeciętnym. A to za sprawą średniej, naprawdę mało twórczej muzyki, a to za sprawą nudnych i przewidywalnych wokali. Może i Miśkiewicz śpiewa ładnie, ale jest to śpiew standardowy, popowy, kojarzący się z większością mainstreamowych wokalistek, też bezpodstawnie hajpowanych. Tekstowo To Mi Nie jeszcze daje radę, choć duża w tym zasługa Jacka Szabrańskiego i Piotra Szmidta. Ale dźwiękowo jest za bardzo retro, żeby było przebojowo. Coś jakbyśmy na wokalu zatrzymali się w latach dziewięćdziesiątych, a muzycznie – w osiemdziesiątych, cekinowych, pstrokatych, smoothowych, quasi wytrawnych. Masowych.
Patrząc na to, jak To Mi Nie i Kinga Miśkiewicz cieszyli i cieszą się popularnością (w tym tych głównych mediów ogólnopolskich czy dodatków kulturalno-muzycznych dużych gazet i portali), nie dziwi odbiór niezalowej muzyki przez zwykłych słuchaczy. Jeśli na co dzień będziemy bazować tylko klikami, nie stawiając na fajną, ciekawą niszę, daleko nie zajdziemy.
NASZA OCENA: 4.5
AUTOR: Chór Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego | Daniel Synowiec
TYTUŁ: Pulchra quia simplex
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 13 października 2017
Takie płyty warto mieć w swoim domu. W takich koncertach warto partycypować. Taką muzykę chłonie się zawsze lepiej w wersji na żywo niż z odtwarzacza, zwłaszcza gdy siedzi się w starych drewnianych ławach, gdy leciwe ceglane lub kamienne ściany utrzymują chłód świątyni, w końcu gdy te ściany odbijają chóralny śpiew, a ponad głowami rozpościera się melodia kościelnych organów. Warunki znakomite do koncertów organowych lub chóralnych. Chór Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego materiał na Pulchra quia simplex rejestrował w dwóch warszawskich kościołach, a sam tytuł wydawnictwa nawiązuje do Koncertu Dorocznego studentów medycznej uczelni w stolicy.
Jedno, główne zastrzeżenie jest dość prozaiczne – repertuar, który już z miejsca skazuje i chórzystów, i przede wszystkim dyrygenta (Daniela Synowca) do roli „lekko muzycznego betonu”. W opisie wydawnictwa znajduje się wzmianka o współczesnym charakterze autorów wykorzystanych kompozycji. Z całym szacunkiem, ale jeśli Eric Clapton, William Jennings czy Richard Rodgers, o Romualdzie Twardowskim nie wspominając, uważani są za kompozytorów współczesnych, to coś tu jest nie tak. O, wystarczy sprawdzić, w którym roku powstało „Tears in heaven”. (W 1991).
Ciekawą drogę obrało tym razem Requiem Records, decydując się na wydanie płyty chóralnej. O ile mnie pamięć nie myli, pierwszej w dziejach wytwórni i, co ciekawe, wpisującej się wciąż w katalog Opus Series. Do posłuchania wieczorową porą, najlepiej tuż przed snem. Tak na wyciszenie.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: Jacaszek i Tomasz Budzyński
TYTUŁ: Legenda
WYTWÓRNIA: Narodowe Centrum Kultury
WYDANE: 20 września 2017
Michała Jacaszka dźwięki i muzyka, Tomasza Budzyńskiego teksty mające już blisko 27 lat (a w momencie wydawania płyty lat 26). Co to oznacza? Dokładnie tak, Narodowe Centrum Kultury wydało zinterpretowaną reedycję Legendy. Zamiast gitarowo, jest zimnofalowo-elektronicznie, zamiast pachnieć Armią, Legenda w wersji Jacaszek/Budzyński budzi skojarzenia z Dead Can Dance. Mroczne, ciężkie melodie i mocna liryka brzmią chyba jednak zbyt przygniatająco. No i niestety brakuje w tym towarzystwie Mikołaja Trzaski, który dopełniał Jacaszka i Budzyńskiego w projekcie Rimbaud przy płycie…Rimbaud. Legenda dłuży się i ciągnie, nie pozostając w pamięci na dłużej. Trochę szkoda, a trochę duże uchybienie, bo przeglądając nawet internety w tym temacie, aż dziwi, że NCK nie postawiło na promocję wydawnictwa. Możliwe, że szykowali środki na Monodram Schaeffera, o którym już tuż, tuż.
NASZA OCENA: 5
AUTOR: Ann Noël, Grzegorz Pleszyński, Jerzy Mazzoll
TYTUŁ: Green
WYTWÓRNIA: Antidepressant Records
WYDANE: 10 listopada 2017
Tę płytę wymieniłem w swoich propozycjach do Płyty Roku Gazety Magnetofonowej. Ciekawe, czy ktoś jeszcze wspomniał o Green Grzegorza Pleszyńskiego, Ann Noël i Jerzego Mazzolla. Powinni, bo tych dziewięć kompozycji bazujących na nagranych w Berlinie melorecytacjach brytyjskiej artystki, do których z kolei polscy muzycy stworzyli improv. tła dźwiękowe. Czasem w stu procentach jazzowe, jak ma to miejsce w „Sunny Day” i „Zombies”. Czasem minimalistyczne (patrz: „Africa”, „No Time”), bazując głównie na wciągającym, głębokim głosie Noël.
Klarnet i gumowo-wężowa trąbka Mazzolla i Pleszyńskiego, choć są odciągane od uwagi słuchaczy na rzecz opowieści Brytyjki, stanowią bardzo ważne punkty całego Green. Słychać to na przykład w utworze tytułowym, gdzie te jazzowo-kakofoniczne melodie ciągną się i ciągną, niczym wyścigi ślimaków w słoneczny dzień. Szkoda jedynie, że cała płyta trwa tak krótko.
NASZA OCENA: 8.5
AUTOR: Anna Maria Huszcza, Marcin Albert Steczkowski
TYTUŁ: Łoj!
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 8 czerwca 2017
Kolejna wskazana przeze mnie pozycja do Płyt Roku Magnetofonowej. Nie przeszła. Szkoda. Anna Maria Huszcza, kompozytorka i rytmiczka, zdolna artystka młodego pokolenia z kręgów akademickich, znowu sięga po muzykę ludową w przeróżnym wydaniu. Tym razem współpracuje z mniej młodym, ale nadal młodym muzykiem, kojarzącym się słuchaczom głównie z projektów jazzowych, Marcinem Albertem Steczkowskim. Wydaje Requiem Records, które z Huszczą współpracowało przy okazji CudaWianków, autorskiego albumu zdolnej absolwentki warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego. Co ciekawe, Huszczę i Steczkowskiego wspomagają inni muzycy – pośrednio i bezpośrednio. Pośrednio, bo duet posiłkuje się w kilku kompozycjach samplami i próbkami fragmentów nagranych przez innych muzyków (zespół Echo Łysicy – wokale, skrzypce, altówki, klarnety i kontrabasy). A w niektórych („Improfolki”) słychać wsparcie Marcina Jadacha, Piotra Mełecha, Michała Bryndala chociażby (łącznie osiem osób grających jako Kapela Improwizatorów).
A muzycznie? Momentami duet gra nudno i czuć przerzucającą ziemię łopatę, ale to tylko fragmenty płyty, bo Łoj w głównej mierze to płyta łącząca free improv. z folkiem, który śmiało można włożyć w eksperymentalno-elektroniczne ramy z nutą akademickiego podejścia do klasyki. Bo z jednej strony Steczkowski i pozostali muzycy stawiają na jazzowe inspiracje, improwizowane partie instrumentalne, z drugiej spotykamy się z folkiem („Wyszłabym za dziada” z wielogłosem wiejskiego chóru). W środku te dwa bieguny łączą elektroniczne zapędy Anny Marii Huszczy, sample folklorowych elementów muzycznych, melodii, śpiewów. Pocięte, zmiksowane, przesterowane, z wgranymi partiami kornetu Marcina Alberta Steczkowskiego czy cooljazzowymi klawiszami.
Wyszło czasem naiwnie, ale wydaje się, że całkiem szczerze, bez zadęcia i nadęcia. Pomysłowo i wciągająco, jak to we freejazzowych kawałkach, szorstko i łagodnie jednocześnie, gdy słuchamy ludowych nagrań.
NASZA OCENA: 8
AUTOR: TransMemories
TYTUŁ: The Sound History of the Earth
WYTWÓRNIA: Antidepressant Records
WYDANE: 12 października 20171
Album chyba konceptualny. A na pewno z przesłaniem lub tematem przewodnim. Tym razem chodzi o powstawanie świata, jego dźwiękową warstwę. Wspomniany wyżej Grzegorz Pleszyński i Krzysztof Ostrowski zagłębiają się lata rozwoju Ziemi. Ciekawe.
I nie. Bo temat to tak enigmatyczny, że traktujący tak naprawdę, przynajmniej w warstwie muzycznej, o niczym. Mamy ambientowe czasoumilacze ubrane w głębokie dubowe kompozycje. Te są zasługą w głównej mierze Ostrowskiego, który tworzy te długie i spokojne melodie na syntezatorze. Pleszyński, za sprawą plastikowej-diy-trąbki, dodaje odrobiny dzikiego, charakterystycznego, melancholijnego też poniekąd charakteru. Taki niezalowy-offwannabe-muzak? Chyba tak, bo słuchając The Sound History of the Earth ma się wrażenie, że to najmniej wciągająca i intrygująca płyta Pleszyńskiego, a kilka ich jednak miał. Melodie ciągną się, dłużą, mielą w pamięci słuchaczy… przemijając. Trochę szumi, trochę terkocze i tryka-pyka, przewiną się plumkania i złowrogie zgrzyto-piski, ale na dłuższą metę nie ma się do czego podczepić. Naprawdę nie wiem, jak wyglądałoby powstawanie świata, ale jakoś nie potrafię sparować melodii TransMemories z tą wizją.
NASZA OCENA: 4
AUTOR: Sebastian Wypych
TYTUŁ: Directions
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 17 października 2017
Sebastian Wypych niemal w pojedynkę przemierza świat i jest to dużo, dużo lepsze odniesienie do globu niż w przypadku płyty wyżej. Rzecz taka, że za warstwę muzyczną odpowiada kontrabasista Wypych, który zaprosił do współpracy Dominika Skurzaka, fotografika, dziennikarza, w końcu podróżnika. Skurzak udostępnił swoje fotografie, poniekąd obrazujące dźwięki Sebastiana. Tak jawi się Directions.
Płyta brzmi trochę jak ścieżka dźwiękowa do dodanych w książeczce zdjęć. Eteryczne, senne i misterne kompozycje grane przez Sebastiana Wypycha na kontrabasie wciągają za sprawą swojej delikatności oraz intrygują bliskowschodnim, orientalnym wydźwiękiem. To też ciekawe, jak doświadczony muzyk eksploatuje swój instrument – bez żadnych efektów elektronicznych, tylko palce, smyk. Solo i w dwóch utworach wyjątkowo z gościnnym udziałem dwóch innych artystów. Tworząc różne, odmienne dźwięki, za sprawą Directions zahacza o muzykę Wschodu, o sonorystykę, new new age’ową odsłonę ambientu, współczesną klasykę (słychać to w szczególności w otwierającym płytę „Rising of Beauty”), a „Mahler’yade”, choć z zapożyczoną z symfonii Gustawa Mahlera podstawą, aż kipi od grobowej melancholii i stonowania.
NASZA OCENA: 6.5
AUTOR: Immortal Onion
TYTUŁ: Ocelot of Salvation
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 7 czerwca 2017
Duży problem mam z Ocelot of Salvation czy w ogóle z Immortal Onion. Trójmiejskie trio, reprezentanci Requiem Records, stypendyści i laureaci konkursu-programu Jazzowy debiut fonograficzny to przecież żółtodzioby, młokosy, frywolne dusze, przed którymi świat stoi otworem. Drzwi i okna powinni wyłamywać, z ich muzyki powinna kipieć gówniarska energia, młodzieńcza radość i wiara we wszystko. W przyszłość. A Immortal Onion brzmią, jak gdyby byli starszymi, no, przed pięćdziesiątką, panami, którzy zasłuchali się swego czasu w soulowo-smoothowe jazzowe nagrania i postanowili przynieść inspiracje do swojej salki prób.
To, co boli, to fakt, że te młode umysły naprawdę grają jak starzy bywalcy jakichś Cotton Clubów. Smętnie, nieżwawo, sennie i bez wyrazu. Trochę Ocelot of Salvation brzmi jak soundtrack do wyboru gier na Pegasusie, ewentualnie mogłaby lecieć w lokalnych oddziałach ZUS przy wypełnianiu formularzy emerytalnych. Wstyd się przyznać, ale momentami łapałem się na tym, że podczas słuchania, czy to „Domesticate”, czy „Torpor”, oczy same się zamykały, a ramiona wchodziły w ten stan odpływającej już bezradności. Znacie to, prawda? Kiedy trochę to śpicie, a trochę jednak nie, a ręce i ramiona robią się ni to ciężkie, ni lekkie, zlatując w dół. Oczywiście po chwili orientujemy się z tej sytuacji i wracamy do punktu wyjścia. Ale Immortal Onion to jedna z najmniej ciekawych ubiegłorocznych premier w Requiem Records.
NASZA OCENA: 3
AUTOR: Bovska
TYTUŁ: Pysk
WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 31 marca 2017
Głos ładny, teksty „takie se”, ale muzycznie mamy już archaizmy nad archaizmami, niemalże polską myśl piosenkową. Bovska, hajpowana słusznie czy już mniej, ma swój czas. Rok po roku, jak po ciosie cios wypuściła płyty. Tym razem, no, już ładny rok temu, ale do nas album doszedł dużo później, chodzi o Pysk. Zbiór popowych kompozycji w ilości jedenaście plus remiks. No i ten pop Bovskiej jest naprawdę mocno zróżnicowany, przy czym ta różnorodność tyczy się głównie poziomu.
Obok monumentalnego „Nie dzielę na dwa”, z pobrzmiewającymi echami Florence and the Machine znajdujemy „Wek”, które równie dobrze mogłoby się znaleźć na jakiejś płycie duetu Paresłów lub w ścieżce dźwiękowej do 19+. Nawet okołosgrbsowe synthy nie pomagają. To nie brzmi autentycznie. Zwłaszcza gdy nagranie poprzedza melancholijna, minimalistyczna „Firanka”. Świetnie wypada „Smog, Lastriko”, troszkę słabiej, ale nadal dobrze Bovska prezentuje się w „Ciemno”.
Kwestią poboczną, ale też jednak ważną, jest sama warstwa graficzna. Pysk wydano naprawdę dobrze – z dodatkowymi wkładkami z tekstami (Łoj spełnia ten sam kejs), z fajną grafiką 3D w środku digi. Różowe, mocne kolory okładki także przyciągają uwagę. Szkoda, że ten pop nie jest tak dobry jak forma wydania. Ale jest popularny, przynajmniej w mediach masowych.
NASZA OCENA: 4.5
AUTOR: Moon2
TYTUŁ: Elementy ruchu
WYTWÓRNIA: Mathka
WYDANE: 11 listopada 2017
Elementy ruchu to płyta pełna sprzeczności. Jej plusem i ogromną wadą jednocześnie są długości trwania utworów. W ciągu tych 20 minut (a w drugim utworze ponad 17, w trzecim zaś niespełna 11 minut) trio tak skacze, zmieniając stylistyki, że sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie.
I faktycznie czujemy się jak w kalejdoskopie, słuchając płyty Moon2. Tylko trzy kawałki, ale emocji, że hej ho. Dużo w muzyce tria elektronicznej improwizacji wynikającej z przetwarzania dźwięku za pomocą ruchów. To cała tajemnica krakowskiej formacji, która eksperyment
uje z takim osprzętem (SuperCollider). Sek w tym jednak, że Elementy ruchu są bardzo nieregularne. Otwierające płytę „760 milimetrów słupa rtęci” ma w sobie kilka momentów kiepskich oraz tyleż samo dobrych. Na minus lektorzy – totalnie niepotrzebne wstawki, które sprawiają, że nagranie robi się mocną łopatą. Głos Anny Woźnickiej, prawda, ładny, ale cóż z tego? Tak samo jak progresywne jamowanie od 11 do 17 minuty, męczące bardziej niż sprawiające radość. Co innego noise’owa końcówka czy rozgrzewająca atmosferę perkusja, która napędza utwór. Podobnie mamy w kończącym wydawnictwo, wieńczącym całą zabawę „Na ulicę wyjść nie sposób”, gdzie jamowo-knajpianie zapędy Tomasza Chołoniewskiego (perkusja) i Ernesta Ogórka (gitara basowa) wybijają się ponad elektroniczno-dźwiękowo-ruchowy performance Denisa Kolokola.„Funkcje niezmienne” to bezsprzecznie najlepszy moment płyty, wszystko tu współgra – improwizowane, niespokojne perkusjonalia, piszcząca gitara i kakofoniczne zabiegi elektroniczne, to przypominające brzmienie rosnących syntów, to przebijające się do słuchaczy zgrzyty.
NASZA OCENA: 5.5
AUTOR: Bartosz Dziadosz & Tomasz Mreńca
TYTUŁ: Black Lake
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 23 listopada 2017
Płyta z gatunku „nie puszczaj przed snem, bo nie skończysz”. Mreńca i Dziadosz stworzyli album eteryczny, powolny, z wyrazistą głębią tych wydanych kompozycji. Gdyby można było jeszcze raz wybrać termin premiery, obstawiałbym Wielki Piątek. To posępna, spajająca się w tło muzyka, która sporo zyskuje przy każdym kolejnym odsłuchu. Taki trochę groover z tego Black Lake. Czarne jezioro, złowieszcze brzmienie syntezatorów, ambientowe pasaże ciągnące się w nieskończoność, bo gdyby nie mikroprzerwy między utworami, to można by było zakładać, że Bartosz Dziadosz i Tomasz Mreńca nagrali jeden długi set. Set przenikający przez skórę, niekiedy ją jeżący, z pewnością wciągający. Może i nie jest to nie-wiadomo-jaka-muzyka, żadne pole śliwek wiosną, ale brzmi ładnie, urzekająco.
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN, CZYLI JAK OCENIAMY (K L I K!)