Koniec, zamykamy rok 2016, kumulacją „Żegnaj inny roku” w Wielki Poniedziałek. Lejemy? Trochę tak, bo jakże inaczej!
Naprawdę. Naprawdę, naprawdę. Naprawdę. Kończymy. I na dodatek już dziś, w Wielki Poniedziałek. Dziś skupiamy się na zagranicznych płytach. No, może nie jest ich aż tak dużo, może nie uwzględniliśmy wszystkich wartych opisania, bo tych było w roku 2016 sporo, dużo i jeszcze więcej, ale… Ale jednak.
AUTOR: Jagwar Ma
TYTUŁ: Every Now & Then
WYTWÓRNIA: Mom + Pop Music / Marathon
WYDANE: 14 października 2016
Moja historia z Jagwar Ma zaczęła się od tego, że jeszcze przed wydaniem ich debiutanckiego Howlin’ zainteresowały mnie zdjęcia i materiały wideo autorstwa Dave’a Ma, artysty australijskiego pochodzenia, reżysera między innymi świetnego koncertowego wideo Foals z Royal Albert Hall. Stąd była już bardzo krótka droga do poznania zespołu jego brata, Jono Ma. Założone w Sydney razem z Gabrielem Winterfeldem i Jackiem Freemanem trio przebojem wdarło się do europejskich notowań, czego dość oczywistym skutkiem były zaproszenia na dziesiątki festiwali muzycznych. Utwory takie jak „The Throw”, „Uncertainty” czy „Come Save Me” do dziś towarzyszą mi w wielu momentach. Charakterystyczne brzmienie na skrzyżowaniu psychodelii i popu, zagrane z typowym dla zespołów z Antypodów niewymuszonym luzem zyskało moją szczególną sympatię. Nic dziwnego, bo za materiałem stał Andrew Weatherall, producent i jeden z głównych konstruktorów legendarnej Screamadeliki Primal Scream.
Kiedy więc dowiedziałem się, że panowie zabrali się za nagrywanie kolejnego albumu, przyjąłem to jednocześnie z entuzjazmem, ale i niepokojem przed możliwym rozczarowaniem. Wydany w lipcu 2016 singiel „OB1” skutecznie pozbawił mnie tej drugiej emocji – wszystko zatrybiło tu dokładnie tak dobrze, jak tylko mogłem sobie tego życzyć, więc zniknęły wszelkie obawy. Sam utwór jest odą do legendarnego syntezatora Oberheim OB-1 i trzeba przyznać, że jego twórca mógłby być naprawdę dumny.
Razem z premierą całego albumu cały ten entuzjazm niestety trochę wyparował. Chociaż brzmieniowo album nie odbiega mocno od Howlin’, ulegam nieodpartemu wrażeniu, że Jagwar Ma powiedzieli na debiucie absolutnie wszystko, co mieli do powiedzenia. Every Now & Then poza o wiele wolniejszym tempem i prawie zupełnym brakiem typowych bangerów (z wyjątkiem wspomnianego „OB1” i singla „Give Me a Reason”), którymi pierwszy album Australijczyków był naszpikowany, nie przynosi zbyt wiele nowego. Utwory „Ordinary” i „Say What You Feel” trącą aż nadto miałkim, piosenkowym popem. Na szczęście na płycie znalazło się kilka utworów, które może nie mają singlowego potencjału, ale ich słuchanie po prostu sprawia przyjemność. Jednym z nich jest dynamiczne „Slipping”.
Warto odnotować, że w nagrywaniu materiału spory udział miała Stella Mozgawa z Warpaint, z którą Jono Ma zna się od dziecka, kiedy występowali we wspólnej szkolnej kapeli. Perkusja Stelli pojawia się (najczęściej w poszatkowanej w postprodukcji formie) właściwie w każdym kawałku. We wspomnianym „Slipping” odegrała zdaje się dość znaczącą rolę i w końcu chociaż na chwilę rozruszała tę wolno toczącą się do tej pory machinę. Ciekawie na tle całego albumu prezentuje się również kończące materiał „Colours of Paradise”, w którym perkusjonalia wnoszą do brzmienia przyjemny, egzotyczny klimat. Mimo miłego finału, album Every Now & Then traktuję jednak jako potknięcie, nie tracąc przy tym nadziei, że przesympatyczni Australijczycy powrócą z trzecim albumem, który skopie wszystkim tyłki. [mka]
NASZA OCENA: 5.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: The Crispies
TYTUŁ: Death Row Kids
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 28 października 2016
Ta banda dzieciaków z Wiednia doskonale wie co to młodzieńczy bunt. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, wspólna pasja do muzyki popchnęła grupkę szkolnych kumpli do założenia zespołu. A że obecne czasy sprzyjają błyskawicznemu rozwojowi muzycznych karier, to The Crispies wykorzystali swoje pięć minut, wydając debiutancki album. Tino Romana, Rob Wolfe, Bruno Marcus i Peter to równolatkowie, wszyscy leworęczni. Swoją muzykę porównują do analogowej fotografii – spontanicznych ujęć i piękna przeplatającego się z szumami i nieostrością.
Album Death Row Kids kumuluje w sobie wszystko to, co kojarzy się z buntownicznym rock’n’rollem: przestery, szalone riffy, reverby, dynamiczną perkusję i krzykliwy wokal. I trzeba przyznać, że wiedeńskie towarzystwo robi to zaskakująco dobrze. Nie jest to może muzyka o najwyższym poziomie dojrzałości, ale panowie zdecydowanie przywracają wiarę w klasyczne, gitarowe zespoły, przełamując elektropopowy monopol, który zdaje się opanował ich pokolenie. Niewymuszona, wręcz sielankowa lekkość, z jaką płyniemy przez kolejne minuty nagrania napotyka na barykadę w postaci singlowego „Ring My Doorstep” (w wersji albumowej bez udziału raperki Superfertig), którego ładunek energetyczny jest zdecydowanie najwyższy. Chwytliwy riff i powracający jak bumerang refren urzeka swoją prostotą. Ale taki właśnie powinien być garażowy, lo-fi rock. Większość kawałków powiela podobny schemat, przez co przy końcu materiału zaczynamy się już trochę nudzić, ale koncerty Austriaków to podobno prawdziwa petarda od pierwszej do ostatniej minuty. Na tle pozostałych utworów wyróżnia się też balladowy „One Hundred Times” opowiadający o młodzieńczym hedonizmie, miłosnym zawodzie i skomplikowanych relacjach damsko-męskich – na tyle, na ile może być to skomplikowane w wieku 20 lat. Płytę zamyka osiągający zawrotne tempo „Drowning Horse”. Nietrudno wyobrazić sobie, co dzieje się pod sceną, kiedy chłopaki postanowią zagrać go na żywo. To już prawie poziom ekspresji Sex Pistols – serio, serio!
The Crispies zapowiadają się naprawdę nieźle. Mam ogromną nadzieję, że tego nie schrzanią i już niedługo zaczną bić się o nich organizatorzy największych festiwali. A do tego czasu panowie podszlifują techniczne skille i wszystko pójdzie po ich myśli. Tego im szczerze życzę. Oby Death Row Kids nie był jednorazowym wyskokiem ich muzycznej zajawki. [mka]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Deep Whole Trio
TYTUŁ: Paradise Walk
WYTWÓRNIA: Multikulti Project
WYDANE: 14 czerwca 2016
Z zasady w każdą formę improwizacji wpisana jest pewna doza elastyczności ze strony twórcy. Czasami proporcje, nawet przy bardzo swobodnych improwizacyjnych projektach, odchylają się tak mocno, że zamiast wyraźnego kierunku rozwoju kompozycji, mamy wrażenie pogłębiającego się chaosu. Na szczęście doświadczenie przemawiające za Paulem Dunmallem (saksofon) i Markiem Sandersem (perkusja) pozwoliło uniknąć tego typu pułapek. Od początku albumu i narastania emocji w kompozycji „Mema”, wszystko zostało bardzo klarownie określone. Tempa są bardzo wysokie, a wtłaczane w perkusyjny puls, sopranowe figury Dunmalla i basowa zadziorność Paula Rogersa, budzą skojarzenia z jazzową sceną afrykańską i śródziemnomorską. Sporo jest nerwowości i niepokoju, ale żadna z kompozycji nie zwalnia zanadto, póki nie osiągnięte zostaną pewne melodyczne założenia.
Materiał zarejestrowano w Birmingham przy współudziale Simona Halla, już ponad dwa lata temu. Trzeci wspólny album gigantów jazzowych scen, wciąż ma w sobie sporo elementów pionierskości i nieustających poszukiwań, choćby w zakresie rozszerzalności brzmienia instrumentów. To co bardzo wyraźnie zaznacza się w kompozycji „A Road Less Travelled”, to mocno stonowane, rezonansowe brzmienie wykraczające poza tradycyjny zakres dźwięków przynależnych kontrabasowi. Wyjątkowa, siedmiostrunowa wersja instrumentu została zaprojektowana specjalnie dla współtwórcy Spontaneous Music Ensemble. Bez wątpienia jest to jeden z istotnych elementów składowych, który nadaje „rajskim spacerom” nieprzeciętnego, kreatywnego potencjału. [ama]
NASZA OCENA: 7.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Switchback
TYTUŁ: Live in Ukraine
WYTWÓRNIA: Multikulti Project
WYDANE: 19 września 2016
Dramaturgia oparta na kontrastach – w taki sposób dali się zapamiętać muzycy międzynarodowego kwartetu Switchback, debiutując pod skrzydłami Multikulti w roku 2015. Wydany wówczas materiał zarejestrowany na żywo w Dreźnie, bronił się nie tylko miejscem powstania i nazwiskami tworzących go artystów, na swoją obronę miał coś znacznie ważniejszego – wzajemne, perfekcyjne wyczucie instrumentów i ponad dwudziestominutowy, epicki utwór tytułowy. Przy okazji drugiego wydawnictwa zdecydowali się także sięgnąć po materiał nagrany podczas koncertu, tym razem pochodzący z Domu Kultury w Zaporożu na Ukrainie.
Formuła poszczególnych kompozycji wciąż poddana zostaje tu zbliżonym do debiutu regułom, co oznacza, że improwizowane fragmenty zamknięte są w ryzach ładu i porządku. Koncepcja jest przemyślana i zdecydowanie bardziej stonowana, ascetyczna, podzielona na role. Wacław Zimpel z pokorą odkłada na bok wirtuozowskie zapędy, sięga głęboko w struktury kreowane przez doskonale rozumiejący się duet Mars Williams / Hilliard Greene. Saksofon wnosi do kwartetu najwięcej zadziornej energii, charakterystycznej dla amerykańskiej sceny wschodniego wybrzeża. Do tego dołącza dynamiczny kontrabas Greene’a, będący na albumach Switchback perfekcyjnym łącznikiem pomiędzy tym, co liryczne, a tym, co szalone i rozedrgane pod wpływem chwili. W tych przestrzeniach, w momentach narastania emocji i chwilach zwiastujących nieoczekiwanie zmiany – co szczególnie daje się usłyszeć w wolno budowanym „Substance From Shadow” – do głosu dochodzą solowe partie Zimpla. Mocnym wyróżnikiem koncertu, jest także zamykająca album kompozycja „Plywie Kacza”, będąca interpretacją tradycyjnej łemkowskiej pieśni, która to w roku 2014 stała się symbolem żałoby Majdanu po zmarłym tragicznie Michaile Żyznieuskim. [ama]
NASZA OCENA: 7
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Soft Hair
TYTUŁ: Soft Hair
WYTWÓRNIA: Weird World, Domino, Sonic Records
WYDANE: 28 października 2016
Kiedy we wspólnym projekcie spotyka się dwóch artystów z twoje ścisłego, prywatnego topu, trudno zostawić emocje gdzieś z boku. Sam Dust i Connan Mockasin razem? Naprawdę trudno o większych muzycznych freaków. Połączenie tak wybuchowych osobowości w duet mogło zakończyć się dwojako: albo totalną katastrofą, albo absolutnym olśnieniem. I chociaż panowie znają się i przyjaźnią już od dawna, a na scenie pojawiali się razem dziesiątki razy, to ich wspólny album pod szyldem Soft Hair ukazał się po pięciu latach pracy przerywanej najróżniejszymi innymi muzycznymi aktywnościami, dopiero w końcówce października ubiegłego roku.
Co na nim otrzymaliśmy? Zaczynając od promującego album, świetnego singla „Lying Has to Stop” (z klipem idealnie obrazującym poziom muzycznego szaleństwa duetu), cały materiał z lekką blazą i zupełnie niewymuszonym luzem pomaga odprężyć się i zupełnie odpłynąć. To raczej nie epokowe dzieło, ale tu cel był chyba zgoła inny. To idealny album, żeby wyczilować po napiętym, intensywnym dniu w pracy, szkole czy na uczelni. Zazębiające się wzajemnie, płynące niespiesznie utwory pozbawione są zbędnej filozofii, przez co nie wymagają zbyt wiele wysiłków w odbiorze. Wystarczy włączyć album i odprężyć się, zupełnie jak jaszczurka w otwierającym materiał kawałku „Relaxed Lizard”. Pojawia się tu zarówno charakterystyczne dla Sama Dusta (LA Priest) syntezatorowe plumkanie, jak i falsetowy śpiew Mockasina. I chociaż jak sami deklarują, materiał został zarejestrowany metodami, których dotąd nie stosowali, to i tak zauważalnie przemyca on wiele z solowej działalności obu muzyków.
Zarówno Sama, jak i Connana widziałem w akcji na żywo. Obaj do perfekcji opanowali wprowadzanie publiczności w ekstatyczny, radosny trans, który trwa tak długo, dopóki nie wybrzmi ostatni akord koncertu. Aż strach pomyśleć, jak cholernie wciągający muszą być występując wspólnie. Debiutancki album Soft Hair to jedno z przyjemniejszych odkryć ostatniego kwartału 2016. Chociaż nie zawojował rocznych podsumowań, to bez cienia zawahania należy przyznać, że w kategorii egzotyczne osobliwości to absolutny top! [mka]
NASZA OCENA: 7
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Cassius
TYTUŁ: Ibifornia
WYTWÓRNIA: Ed Banger / Universal
WYDANE: 26 sierpnia 2016
Francuscy synthpopowi wizjonerzy z Cassius powrócili z pierwszym od dekady długogrającym albumem. Do prac nad Iibifornią zaprosili całą plejadę gości, zaczynając od Pharrella, przez Cat Power, Mike’a D, Jaw, aż po Ryana Teddera. Z jednej strony to całkiem sprytny zabieg, by uniknąć historii z odgrzewaniem kotletów, z drugiej w wielkim przemyśle muzycznym chyba tak właśnie się robi. Chociaż panowie uznawani za jednych z najważniejszych reprezentantów wytwórni Ed Banger najlepsze lata mają już dawno za sobą, to najwidoczniej postanowili pójść za przykładem swojego kolegi po fachu i niemalże rówieśnika Etienne de Crecy. I tak jak Etienne wydając Superdiscount 3, zamknął wszystkim krytykom usta, tak Cassius podeszli do tematu chyba odrobinę mniej przebojowo.
Nie oszukując się, nowy album duetu, któremu przypięto łatkę ikony french house’u zalicza mocny mariaż z popem. Na plus należy na pewno zaliczyć kawałki „Action” ze świetnym wokalem Chan Marshall i „Go Up” z pulsującym, szalonym rytmem i wokalnymi wstawkami Pharrella Williamsa. Są też jednak mniej ciekawe momenty, jak totalnie niepasujący do całości „Hey You!”. Dużą wskazówką odnośnie klimatu panującego na płycie jest już sama jej okładka. Pojawia się tu naprawdę dużo egzotyki, z punktem kulminacyjnym w tytułowym utworze „Ibifornia”, w którym odżywa typowo klubowe oblicze Cassius, za jakie pokochaliśmy Francuzów wiele lat temu. Po kawałku numer pięć tempo siada jednak zupełnie jak w okolicach tejże godziny na polskim weselu. Potem w zasadzie nic już się nie dzieje, a na parkiecie zostają tylko najbardziej upojeni, którym w zasadzie już obojętnie, czy coś gra, czy nie. Podobnie jest z francuskim duetem, który wyczerpał swój potencjał energetyczny po pierwszej połowie płyty, całą drugą połówkę lecąc na oparach. To tylko potwierdza, że takie powroty po latach bardzo często przynoszą tylko karykaturę artysty z lat świetności. A szkoda… [mka]
NASZA OCENA: 5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Kidcat Lo-fi
TYTUŁ: The Wet Album
WYTWÓRNIA: Seayou Records / Problembär Records
WYDANE: 11 listopada 2016
Radosne, pełne nadziei piosenki w ilości jedenastu składają się na drugi długogrający album Katrin Wieser, wiedeńskiej piosenkarki i gitarzystki, którą podczas sesji nagraniowej wspomogło jeszcze trzech innych artystów (Christian Franke, Christoph Kornauth i Sebastian Schwarz). Kidcat Lo-Fi gra trochę folk, trochę indie pop, muzykę chwytliwą i wpadającą w ucho. Opierającą się na tekstach traktujących o życiu w Wiedniu, o równieśnikach Katrin, o jej znajomych, ale ubranych w historie autorstwa Wieser. Tych melodii nie wypuszcza się z głowy tak łatwo, jak można by było sądzić po indiepopowym opisie.
Słodkie, w większości akustyczne melodie budzą skojarzenia z folkową twórczością Laury Marling z początków kariery, trochę z Pascal Pinon czy inną Phaedrą lub Cœur de Pirate. Gitarowe plumkanie, miły śpiew, niekiedy Katrin rozszerza instrumentarium, a elektryk i perkusja zaczynają wieść prym na The Wet Album. I trzeba przyznać, że te zadziorne kawałki wypadają mniej korzystnie. Szybsze tempo, okołosurfowe riffy nie brzmią nazbyt autentycznie w wykonaniu Kidcat Lo-fi, zwłaszcza gdy porówna się je z folkowymi balladami. Fajna ciekawostka i wgląd w singer/songwriterską scenę Wiednia. [bla]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Tove Lo
TYTUŁ: Lady Wood
WYTWÓRNIA: Universal Music, Island Records
WYDANE: 28 października 2016
Dwa lata Tove Lo milczała, zbierając materiał na nową płytę i nagrała album najlepszy w swoim dorobku. Lady Wood to pakiet popowych i r’n’b hitów, których nie można tak łatwo przestać słuchać. Zdolna Szwedka znowu podejmuje tematykę relacji damsko-męskich, wzlotów i upadków wewnątrz związków i znajomości. To mocne nocne imprezy, zabawy bez żadnego skrępowania, używki, chłopcy i alkohol w ciągu opowieści Tove Lo. To też bardzo dobre podkłady, momentami wręcz świetne, jak w utworze tytułowym, gdzie dziki śpiew Lo współgra z house’owym bitem, a stadionowy refren napędza cały kawałek. Klubowe „Cool Girl” świetnie buja, tak samo „Vibes” za sprawą plemiennej rytmiki. Chwytliwe wokale i wpadające w ucho refreny to mocna strona Lady Wood, zarówno gdy Tove stawia na klubowe kawałki, jak i delikatne ballady, o popowych sztandarach nie wspominając. Za każdym razem szwedzka artystka brzmi bardzo dobrze. [pst]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Antoine Chessex – Apartment House, Jérôme Noetinger
TYTUŁ: Untitled
WYTWÓRNIA: Bocian Records
WYDANE: 11 listopada 2016
Antoine Chessex rozpisał, skomponował i udostępnił, Apartment House chwycili za instrumenty, a Jérôme Noetinger za elektroniczne gadżety i magnetofon szpulowy. Tak powstał materiał na wspólny album, który został zarejestrowany w londyńskim Cafe OTO w lutym 2014 i w moje kwietniowe urodziny 2015 roku. I zastanawiam się, jak (znakomicie) te dwa trwające ponad pięćdziesiąt minut utwory musiały brzmieć na żywo, skoro na płycie jest lepiej niż bardzo dobrze. „Plastic Concrete”, tytuł przewrotny, wykluczający się, bo jak plastyczny może być beton(?), oddaje charakter nagrania. Szwajcar Chessex pomysłowo podszedł do tej kompozycji, tworząc gęste, schizofreniczne i napakowane horrorowymi wręcz motywami. Ta muzyka żyje w każdej sekundzie wybrzmiewania, duża w tym zasługa, ba, ogromna, Apartment House, które w 2014 i 2015 roku, poza Antonem Lukoszeviezem, żonglowało składem, a co za tym idzie – oba utwory mają też inne barwy. „Plastic Concrete” to aż siedmiu muzyków, klarnet, gitara elektryczna, kontrabas, puzony, wiięc siła dęciaków jest nie do podważenia. To słychać.Tak jak w „Accumulation” nie do przecenienia jest wkład altówek,świdrujących, przełamujących gęstą od wiolonczeli i wypływających z analogowych taśm Noetingera dźwięków atmosferę. Lament smyków szybko przechodzi w nerwową grę przypominającą atak roju agresywnych owadów, by w pewnym momencie postawić grubą kreskę pod postacią drone’owych szumów generowanych przez Francuza.
Chociaż to materiał w pełni skomponowany przez Antoine’a Chessexa, to nie da się ukryć, że i „Plastic Concrete” (świetne, pełne hałasu partie gitary w końcówce nagrania), i „Accumulation” jawią się jako utwory improwizowane. Tak te partie instrumentów po prostu brzmią. Ale to świadczy właśnie o pięknie i jakości obu utworów. Wciągających i poprzez tak jakby podwójne dno wzmagające skupienie. I naprawdę, zastanawiające jest, jak ten materiał by brzmiał na żywo. [pst]
NASZA OCENA: 8
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Richard Youngs
TYTUŁ: Populista Presents Richard Youngs Plays Parallel Winter
WYTWÓRNIA: Bôłt Records
WYDANE: 22 stycznia 2016
Richard Youngs zagrał w warszawskiej Komunie utwór, ten został wydany przez Bôłt Records. Tym sposobem mamy „Parallel Winter” w wersji na CD w serii Populista. Trzydzieści trzy minuty, jeden główny motyw wygrywany na gitarze zapętlany w nieskończoność, przeplatany jedynie jednym bajkowym akordem zagranym na cytrze. I wszystko byłoby w porządku – melodia, śpiew Youngsa, nawet tekst – gdyby nie monotonnia. „Parallel Winter” nie jest pozycją, do której będzie się wracać (jak chociażby dwie inne zimowe płyty Bôłta) latami, nawet tygodniami. Na ten utwór trzeba mieć nastrój, bez powodu się go nie odpali, wówczas może bardzo dużo stracić. I coś mi się wydaje, że nagranie najbardziej zyskuje w scenicznych warunkach. Akustycznych, ciasnych, niemal domowych, ale jednak niepłytowych. Choć mogę się mylić. Z pewnością może podziałać jako kołysanka. [api]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: LP
TYTUŁ: Lost on you
WYTWÓRNIA: Universal
WYDANE: 9 grudnia 2016
Z dużej chmury, ze spektakularnych pochwał i jarania się ścieżką (jednym utworem) do serialu Orange is the new black – mały, nawet mikroskopijny deszczyk wiosenny. I raczej miałki, bez większego wiatru, bez nawet gradu. Lost On You to płyta tak przewidywalna i wtórna, że nawet na Eurowizji by nie zaistniała, stąd nie dziwi, że najbardziej wychwalany jest ten utwór, który najbardziej zresztą wyekspolatowano. Może i LP pisała piosenki dla Cher (nie jest to zaleta), Backstreet Boys (proszę…), ale… no nie jest to jakaś wielka chwała. Laura Pergolizzi w końcu siegnęła po szczyty popularności. No OK., może nie szczyty, ale zaczęła się obijać o wyższe ligi, choć ubiegłoroczna płyta jest jej czwartym długograjem. Ale… No nie oszukujmy się, takiej muzyki jest tyle i tyle, jej głos też nie powala czymś, co chwytałoby od początku – raczej średniawka – kompozycje też nie takie wysokie, jak można by było sądzić po wychwalających reckach. Ot pop. Pop jakiego wiele. Patos, łatwe – banalne – melodie, zrzynki. Bylejakość, która w żadnej mierze nie zasługuje na recenzenckie spusty (to gwizdanie w „Other People” powinno być karane finansowo, „Death Valley” z oh-oh-oh w stylu Ronana Keatinga też). [api]
NASZA OCENA: 3
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Glass Animals
TYTUŁ: How to Be a Human Being
WYTWÓRNIA: Harvest, Universal, Wolf Tone
WYDANE: 26 sierpnia 2016
Radosne, dzikie w większości przypadków melodie, taka trochę tropicana, ale jednocześnie stonowana, chwytliwy synthpop – komercja, której nie trzeba się wstydzić. Glass Animals – zespół dla młodzieży preferującej ładne piosenki (jak Foals) – nagrali drugą płytę. Recenzujemy ją sto lat po fakcie, ale spuśćmy na ten fakt karton, warto o How to Be a Human Being napisać.
Ta płyta to praktycznie hit na hicie, album pełen potencjalnych singli radiowych, a sami Brytyjczycy musieli mieć sporo problemów, dobierając utwory promujące How to Be a Human Being. Naprawdę, nawet mi jest ciężko wymienić te kawałki, których słucha się najlepiej i najczęściej. Odpalając drugi długograj Glass Animals, można lecieć od początku do końca (z wyjątkiem miałkich: soulowego „Season 2 Episode 3” i niby misternego „Poplar St”).
Co ważne, Glass Animals bawią się stylistykami. Otwierające płytę „Life Itself” to plemienne bębny i dochodzące „sprężynki” plus refren, którego nie powstydziliby się Passion Pit. „Youth” uderza w tony Autre Ne Veut, by w „Take a Slice” postawić na ciężkie synthy i szaleńcze solówki dęciaków. Nie zapominajmy o patetycznym, trochę w stylu ostatniego M83 „Agnes”. Słucha się przyjemnie, ale jednocześnie ma się wrażenie, że Glass Animals to taki zespół wyzuty z własnego stylu. Trochę tego, trochę tamtego – ale złotego środka brak. Mimo wszystko jedno z ciekawszych brytyjskich wydawnictw 2016 roku. [pst]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: The Weeknd
TYTUŁ: Starboy
WYTWÓRNIA: Universal
WYDANE: 25 listopada 2016
Od króla lo-fi r’n’b i jednego z ciekawszych niezalowych elektronicznych producentów tego gatunku (i okolic), aż po jednego z ciekawszych, mainstreamowych – ale pluskających się w offowym jeziorku – artystów, którzy czerpią z popu, że aż miło. The Weeknd zmienił muzyczny garnitur, ale nie, żeby wyszło mu to na złe. To nadal ciekawe bity, dobre podkłady i poniekąd udane featuringi. Poniekąd, bo Lanę Del Rey czy Future Abel Tesfaye mógł sobie najnormalniej w świecie darować. Ale strzały z Kendrickiem Lamarem i Daft Punk były celne, w sam środek tarczy. Zresztą cała płyta Starboy jest dobra. To melodyjne r’n’b z popowym zabarwieniem, bujające chwytliwymi piosenkami, może lekko infantylnym wokalem The Weeknd, ale ciągle dającym radę. Jest lepiej niż na wcześniejszym wydawnictwie, bez dwóch zdań. Współpraca z Daft Punk na duży plus, bo „Starboy” i „I Feel It Coming” wciągają. „Party Monster” brzmi jakby to Ne-Yo albo inny Chris Brown chwycił za mikrofon do syntetycznych bitów, a „A Lonely Night” to r’n’b wyrwane z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Bardzo oldschoolowa płyta, której słucha się, że aż miło. [dkl]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Dead Janitor
TYTUŁ: Proximity
WYTWÓRNIA: Galeria Szara, BDTA
WYDANE: 31 sierpnia 2016
Braňo Findrik z Koszyc dla Galerii Szarej i BDTA. Szara i małżeństwo Dziedziców niejednokrotnie przecinało granice, w końcu Cieszyn (w przeszłości) zobowiązywał. Dla galerii sztuki współczesnej i wytwórni Słowak przygotował osiem tnących, piskliwych i chaotycznych kawałków. Dead Janitor zresztą miał już wcześniej kontakty z Szarą, jego utwór znalazł się na kompilacji Exterritory. Teraz przyszedł czas na długograja.
I jest to dobra płyta. Proximity to album mroczny, ciężki, syntezatory sięgają to niskich, to wysokich tonów, ale bazują na masywnej podstawie momentami wgniatającej w ziemię. Industrialny, momentami też drum and bassowy, gdy Słowak przyspiesza rytmikę, tytułowy utwór to najlepsza laurka. Z kolei „Board” brzmi jakby to pikseloza opanowała odtwarzacz, nie dając mu odpocząć, albo laser już dogorywał po latach męczenia cedeków. Ale są też chwile cyfrowej kontemplacji, gdy w „Hash” Findrik stawia na ambientowe kolaże pełne szumów czy drone’owo-kakofoniczne „Interview” pełne pociętych, połamanych, trudnych do powtórzenia bitów. Nie jestem pewna tylko tego, czy przypadkiem otwierające wydawnictwo „Drift” nie jest jego najlepszą pozycją – powolne budowanie narracji, wprowadzanie słuchaczy w atmosferę płyty i delikatne syntezatory przy jednocześnie nerwowej końcówce to kwintesencja Proximity. [kpu]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Baswoom & Stationer
TYTUŁ: Depths
WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 26 września 2016
Polsko-portugalski projekt Baswooma i Stationera, który niegdyś był znany jako Celestial Sight. Ładnie im ta epka wyszła. Depths to melodie delikatne, ulotne, senne i marzycielskie, a przy okazji wcale nie takie straszne, jak post-rock malują. Bo post-rock, zaraz obok eterycznego ambientu, maluje te dźwiękowe obrazy duetu.
Dużo na Depths subtelnej elektroniki, która współgra z rozmytymi partiami gitary czy równie łagodnymi klawiszami. Momentami całość brzmi dość easy-listeningowo, czyli, mówią w skrócie, miałko, czasami new-new-age’owo („Suspensao”), czyli sennie i do gimnastyki słowiańskiej. Bywa też mocno post-rockowo, jak w „Lamp”, które mogłoby się znaleźć na jakimś albumie Explosions in the Sky czy This Will Destroy You. Chwilami muzycy zahaczają też o IDM-ową elektronikę z glitchami w tle, jak ma to miejsce w otwierającym wydawnictwo „Dream Tape”. Nie, żeby był to przełomowy album, ale Depths słucha się miło, wydawnictwu zdarza się grać na emocjach, roztacza też taką mgiełkę filmowości („Dream”), a „Memory Wave” to kawał dobrego dźwiękowego minimalizmu, prostoty brzmieniowej posłanej na pogłosowe wichry. [bla]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Mynth
TYTUŁ: Plaat II
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 5 lutego 2016
6 lutego 2015 roku Mynth zadebiutowali epką Polar Night, a rok później, 5 lutego 2016 roku, rodzeństwo Fartacek (Fartackowie?) wypuścili swój pierwszy długogrający album. Chirurgiczna precyzja, szewska dokładność, można by rzec. A muzycznie? Mynth to standardowi reprezentanci Seayou Records bazujący na elektropopowych melodiach, tanecznych bitach Maria i ładnym, delikatnym i eterycznym wokalu Giovanny, siostry bliźniaczki Maria. Te bity, choć taneczne, momentami zwalniają do witch-house’owych niemal prędkości, a wtedy spada także temperatura nagrań. Spokojniejsze i wolniejsze kawałki pasują do zimnego, stonowanego śpiewu Giovanny, który – gdy wyciąga wysokie tonacje – brzmi jak u Zoli Jesus.
Taka muzyka ma ten jeden duży minus, że jednak koła nie odkrywa na nowo, a dodatkowo jednak po pewnym czasie nudzi. Elektropop to dość niewdzięczny gatunek, zresztą mamy to też w Polsce, wystarczy wspomnieć wszystkie te Xxanaxxy itp. [bla]
NASZA OCENA: 5.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Päfgens
TYTUŁ: Tinyold Hands
WYTWÓRNIA: Too many fireworks
WYDANE: 9 grudnia 2016
Zadziwiające, że o ubiegłorocznej płycie Päfgens jest tak mało informacji. A to błąd, bo Tinyold Hands to jedno z ciekawszych wydawnictw Too Many Fireworks i jednocześnie folkowo-gitarowych z rodzimego podwórka. Choć słówko „rodzimy” może być błędne, biorąc pod uwagę fakt, że Päfgens to słowacki duet, który czasem bywa w Warszawie, na przykład na potrzeby zarejestrowania tego materiału.
Jana Kočišová i Filip Drábek na co dzień mieszkają w Berlinie, w stolicy koncertują w najlepsze, a zaopiekowała się nimi szkocka oficyna Too Many Fireworks, która uwierzyła w tę delikatną wizję dream popu. I faktycznie, Tinyold Hands to bardzo ładne, pełne harmonii piosenki. Nagrane według wiecznie żywej zasady lo-fi, wydają się nie spieszyć, leniwie wybrzmiewać swoim tempem. Dużo w tych nagraniach pogłosu, cichego plumkania na gitarze, jeszcze więcej echa, sporo miłych dla ucha stłumionych wokali Jany, zdezelowane tło (to jest melodie). Smutne to kompozycje, bardzo wycofane, niesamowicie skromne, a przez to i poetyckie. Dawno nie słyszałem tak intymnego wydawnictwa jak właśnie album Päfgens. [pst]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Deerhoof
TYTUŁ: The Magic
WYTWÓRNIA: Polyvinyl, Lado ABC
WYDANE: 24 czerwca 2016
Tydzień. Tydzień Deerhoof siedzieli w budynku Foxa w Albuquerque i pracowali nad The Magic. I nie da się tego w żaden sposób wyczuć, bo ubiegłoroczna płyta składu z San Francisco to kolejny w jego dorobku majstersztyk. To także powrót do gitar, zadziornych riffów, typowej dla Deerhoof estetyki DIY. Taki ukłon w stronę Friend Opportunity czy Offend Maggie, gdy La Isla Bonita sporo bazowała na The Runners Four.
Ale w tym zgiełku jest metoda. Rozdygotana gitara, dynamiczna perkusja i charakterystyczny, słodki i melodyjny wokal Saomi Matsuzaki ślizgają się w tych post-punkowych, niekiedy o popowym zabarwieniu piosenkach. To też częste zmiany tematów utworów, rytmiki, melodii, wariacje sprawiające radość z gry w jednym zespole przez ponad dwadzieścia lat.
Mocne strony? Na The Magic jest ich sporo lub jeszcze więcej. Już sam utwór rozpoczynający tę przygodę, „The Devil and his Anarchic Surrealistic Retinue”, napędza machinę zwaną Deerhoof chwytliwym, dynamicznym refrenem. „Kafe Mania!” spokojnie znalazłoby swoje miejsce na Offend Maggie, a „That Ain’t No Life To Me” i „Dispossessor” to post-punk pełną gębą – ostry, z gitarowymi solówkami i dużą ilością przesterów. Melancholia i stonowanie pojawiają się wraz z „I Don’t Want to Set the World on Fire”, nagraniu kakofonicznym, o zdezelowanej melodyce i brzmieniu, po którym tak łatwo nie rozpozna się oryginału The Ink Spots. Ale to to jednak „Criminals of the Dream” jest najlepszym nagraniem na The Magic i jednocześnie można je wpisać do kanonu Deerhoof – gdyby ktoś chciał się pokusić o najlepsze utwory zespołu. Eightiesowe syntezatory, znowu zadziorna, chropowata gitara i piękne, niemal telewizyjne wejście kompozycji. Tak, to bez wątpienia bardzo dobra płyta bardzo dobrego rewelacyjnego zespołu. [pst]
NASZA OCENA: 7.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)