W Wielką Sobotę wracamy do roku 2016, kończymy wielkimi krokami wspominanie o ubiegłorocznych płytach, o których po prostu trzeba było napisać.
Naprawdę. Naprawdę, naprawdę. Naprawdę. Kończymy. Jeszcze nie dziś, bo dziś jesteśmy w połowie. Skończymy w Wielki Poniedziałek. Naprawdę. Ale zachęcamy, zapraszamy. Sprawdźcie, czy i wy nie zapomnieliście o tych płytach.
AUTOR: Radek Wośko Atlantic Quartet
TYTUŁ: Atlantic
WYTWÓRNIA: Multikulti Project
WYDANE: 28 października 2016
Radek Wośko ma na swoim koncie kilka interesujących doświadczeń, które z duńskiej Akademii Muzycznej zaprowadziły go na sceny całego świata. Grywał w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, zawędrował nad Zatokę Gwinejską i współpracował z Lionelem Loueke. Dwa lata temu dołączył do składu The Tomasz Stańko Experience i zagrał dobrze przyjętą, duńską trasę koncertową. Na ścieżce kariery przyszedł czas na wyciszenie, zacumowanie w Kopenhadze i stworzenie pierwszego w pełni autorskiego materiału. Do współpracy zaprosił izraelskiego gitarzystę Gilada Hekselmana, basistę Mariusza Praśniewskiego, a także pochodzącego z Danii pianistę Sørena Gemmera. Wieloletnie nowojorskie doświadczenie Hekselmana oraz jego niezwykle barwna technika gry zdecydowanie napowietrzają ten album, nadają polotu wyjątkowo otwartym stylistycznie kompozycją Wośko. Autor nie śpieszy się na Atlantic nawet przez moment, wszystkie drobiazgi i muśnięcia strun są odnotowane, wyróżnione. Narracja z dominującym brzmieniem rozmarzonej gitary ma charakter retrospektywny, jestem pewien, że zawarte jest w tej muzyce mnóstwo emocji i historii, być może nawet bardzo osobistych. Szczególną uwagę warto zwrócić na pozagatunkowe poszukiwania, w których kwartet wykracza poza usystematyzowane, nowojorskie granie, czy nawet melancholijne poszukiwania bliskie scenie jazzowej w Skandynawii. Sporo tu także akcentów typowo polskich i polecam ich poszukać. [ama]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Igor Herzyk
TYTUŁ: Music for chinchillas
WYTWÓRNIA: Loose Wire Records
WYDANE: 9 czerwca 2016
Kto by przypuszczał, że Igor Herzyk to taki obieżyświat. A przynajmniej krakowski. Zaliczył kilka lepszych lub gorszych składów z Małopolski, a solowo wyczynia połamaną, dziką elektronikę. Liquidowy drum and bass przygotował nam Herzyk w solowej epce Music for chinchillas. Nie ma się co tutaj dużo rozpisywać. Herzykowi dobrze wyszła zmiana estetyki. The Vacation is Coming to an End i Micro Symphonies były – jak sam autor zaznaczył w tagach – ciągnące się niczym spaghetti. Zero konkretu, gatunkowy miszmasz, coś jakby Igor nie wiedział, w jaką stronę pójść. Gitary dużo, drum-maszyna w tle, synthy zawodzące w tle – miałkie to takie było, bez wyrazu, czasoumilacze bez pamięci, po prostu nudy. Nowy minialbum prezentuje krakowskiego producenta (bo nie o muzyku, ale o producencie już mowa) w innym, ciekawszym świetle. Oczywiście nie jest to elektronika wyrwana ze stajni Hospital Records, ale zalążki czegoś ciekawszego, o większym muzycznym zasięgu. Bo poza łamanym bitem wchodzą tutaj interesujące wątki. Rozkręcone, pierdzące momentami syntezatory, synthy chwytliwe, agresywne gdzieniegdzie, melodyjne w innym rogu. Naprawdę niezły album, który może nie powoduje dźwiękowych wzlotów, wypieków na twarzach też nie wywoła, ale daje nadzieję na przyszłość. Całkiem niezłą przyszłość. [api]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Szymon Kawalla
TYTUŁ: Chamber Music
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 30 listopada 2016
Piątka muzyków i dyrygent-kompozytor. Chamber Music to hołd złożony twórczości Szymona Kawalli. Dziekan Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie udostępnił muzykom swoje nagrania, które równie dobrze pochodzą z 2016 roku, jak i sięgają zamierzchłych lat sześćdziesiątych i w ubiegłym roku obchodziły swoje…pięćdziesięciolecie.
Chamber Music to dwie płyty, trzynaście kompozycji, spora część jest dzielona na konkretne części. Stąd możemy zapoznać się z takimi utworami jak „Andante”, czyli subtelny dialog skrzypiec i fortepianu czy „Tryptyk koreański” na skrzypce i perkusję (dzielony na trzy części). Tych instrumentalnych rozmów jest na Chamber Music więcej, bo to wydawnictwo jest usłane dialogami. Mamy przede wszystkim przeróżne fuzje skrzypiec, co zresztą dziwić nie może, bo sam Kawalla był skrzypkiem (skrzypce z obojem, fortepianem czy z perkusją). Wyróżnienia? Naprawdę ciężko jest to zrobić, bo każda z kompozycji jest plastyczna w taki sposób, że ilustruje swoiste obrazy w głowach słuchaczy. I nieważne, jaki to będzie utwór. Wyczuwalna, pełna smutku melancholia wydziera się z głośników i zaczyna tulić słuchaczy. [mbi]
NASZA OCENA: 7
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Pękala/Kordylasińska/Pękala
TYTUŁ: Utwory na perkusję i urządzenia
WYTWÓRNIA: Lado ABC
WYDANE: 21 lipca 2016
Płyta dla prawdziwych freaków-miłośników perkusjonaliów i analogii w pełnym znaczeniu tego słowa. Miłosz Pękala i Magdalena Kordylasińska-Pękala, członkowie Kwadrofonika, postanowili wziąć na warsztat utwory Felixa Kubina, Franka Zappy, Steve’a Reicha i Thymme’a Jonesa. Wyszło wzorowo, bo kolorowo; interesująco, bo inaczej. W końcu – bardzo twórczo, pomysłowo, radośnie.
Duet zdecydował się podjąć trudnego zadania. W końcu „The Black Page #1” Zappy było kompozycją rozplanowaną na orkiestrę, zawiłą, a nazwa nie wzięła się od niczego. Kto w chaosie nut znalazł wolną przestrzeń, mógł czuć się szczęśliwy. Nagrania Kubina to psychodeliczno-cyfrowe, akustyczne techno na wesoło, z kakofonicznymi syntezatorami, chaotyczną perkusją i miłą dla ucha, drążącą w mózgu słuchacza dla siebie miejsce marimbą. Zastanawiam się tylko, czy ładniejsze jest „Vermont Counterpoint”, nagranie pięknie rozwijające się, rosnące to raz, dwa – opadające w spokojnej atmosferze ksylofonu, czy rozdygotany, pełen szumów i nieco drone’owych pogłosów „Smells Like Victory”, które Thymme Jones przygotował specjalnie dla duetu? Obie kompozycje, zresztą jak i wszystkie pozostałe, mają w sobie to „coś”, co przyciąga odbiorców. To nakierowanie słuchaczy w stronę ich skupienia. Skupienia nad materiałem, który Pękala i Kordylasińska-Pękala przygotowali w sposób pomysłowy, pomysłowy i jeszcze raz ciekawy. I stale odkrywający kolejne smaczki. [api]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Joanna Rzepka-Dziedzic / Łukasz Dziedzic / Czarny Latawiec
TYTUŁ: Sanatorium Melancholia
WYTWÓRNIA: Galeria Sara
WYDANE: 30 grudnia 2016
Joanna Rzepka-Dziedzic i jej mąż Łukasz, znany także jako John Lake wzięli udział w projekcie PRZENIKANIE i w ramach tego przedsięwzięcia przygotowali słuchowisko o sanatorium w Obornikach Śląskich. Z artystycznego punktu widzenia było to o tyle istotne miejsce, że korzystali z niego… artyści właśnie. Woda była tam smaczna, mieszkańcy litrami wywozili do swoich domów, mleko działało uspokajająco, a sceneria – malownicza – też działała na zdrowie. Jakby wyjazd na wczasy, zresztą tak też ludzie mówili.
Oprócz wypowiedzi osób, które się tam leczyły i osób też tam pracujących, Rzepka-Dziedzic i Dziedzic zebrali też sporą część nagrań terenowych oraz sami przygotowali warstwę muzyczno-dźwiękową. Reportaż zaglądający do historii Oborników Śląskich, do sposobów leczenia, a raczej sposobów poprawy nastroju artystów.
Drugą część płyty, trwającą dokładnie tyle samo, czyli 26 minut i 35 sekund, stworzył Łukasz Dziedzic i Daniel Brożek, czyli John Lake i Czarny Latawiec. Z tej fuzji wyszło „Czarne Jezioro”, zapis dwóch koncertów z ubiegłego roku – w Obornikach i we Wrocławiu. To również szorstkie melodie, afrykańskie akcenty (sample) wbite w mniej więcej połowie utworu, dużo glitchowych motywów i dzikie, nieokiełznane techno, jak to John Lake ma w zwyczaju serwować słuchaczom. [pst]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: X-Navi:Et
TYTUŁ: Technosis
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 2 listopada 2016
Rafał Iwański czaruje słuchaczy dźwiękiem już od kilku ładnych lat. W tym czasie był zaangażowany w wiele muzycznych projektów, jak HATI, Innercity Ensemble czy Kapital. Część z nich trwa nadal (chociażby odbierająca mowę „trójka” Innercity Ensemble), lecz mnie zawsze najbardziej intrygowała solowa działalność Rafała pod monikerem X-Navi:Et. Muzyka opatrzona tym enigmatycznym pseudonimem była wydawana nakładem Zoharum, Wounded Knife, a ostatnio, po raz drugi pojawiła się w katalogu krakowskiej oficyny Instant Classic, będącej synonimem brzmienia absolutnie najwyższego sortu.
Album Technosis, mimo oczywistego nawiązania do współczesności, to zbliżenie do najbardziej pierwotnej natury muzyki, wyzbytej z automatów perkusyjnych, samplera i innych współczesnych zabawek. Dźwięki są tu generowane przez żywe instrumenty, w dużej części z afrykańskim rodowodem. To muzyka kontemplacyjna, chociaż jednocześnie bardzo wymagająca. Trudno w niej szukać ukojenia, bo przestrzenie dźwięku serwowane w kolejnych utworach wywołują raczej uczucie niepokoju i osaczenia. Jeżeli jednak oswoimy te emocje, obcowanie z materiałem może stać się przeżyciem niemalże mistycznym. Słuchając Technosis, wielokrotnie łapałem się na tym, że napięcie budowane misternie przez każdy z utworów nie znajduje ujścia ani w trakcie, ani bezpośrednio po i kumuluje się aż do zamykającego album „Alchemy of Sounds”. Tu jednak otrzymaliśmy solidny, ponad dwudziestominutowy wygrzew, który mimo na pozór ascetycznej i powściągliwej formy całkowicie rozkłada na łopatki.
Płycie Technosis przyświeca myśl Williama S. Borroughsa, wypisana na jednej ze stron składanej okładki. Ja dodam do niej jeszcze jedną, autorstwa Briana Particka Herberta: „Technologia ma uwodzicielską naturę. Zakładamy, że postępy w tej dziedzinie prowadzą zawsze do korzystnych dla ludzi udogodnień. Oszukujemy sami siebie”. Zaufajmy więc własnemu instynktowi i nie dajmy się oszukać. Nie dajmy się omamić technosis. [mka]
NASZA OCENA: 7.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: ARRM
TYTUŁ: ARRM
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 7 listopada 2016
Debiut ARRM możliwe, że przeszedł bez większego echa. Bo i konkurentów w samym Instant Classic miał większych. Przypomnijmy, że koniec roku to wzmożona aktywność krakowskiej wytwórni, z pięcioleciem w stołecznym Pogłosie na czele. No i nie znalazł się na ARRM Kuba Ziołek, który ściąga atencję większości recenzentów. A jaka jest ta pierwsza płyta sosnowieckiej kapeli?
Spokojna, niespieszna, momentami mroczna i z całą pewnością zahaczająca o dźwiękową monotonnię. Post-rock ma to do siebie, że mało z niego da się dziś wycisnąć. To notorycznie powielane kalki, czasem lepsze, czasem (częściej) gorsze. Powolne melodie, rozdygotane gitary windujące w przestworza, monumentalne klawisze i tak dalej, i tak dalej.
Przestrzenne kompozycje, aura skupienia i swoistego mistycyzmu towarzyszą ARRM od początku do (prawie) końca. Muzycy nie bawią się w brawurowe solówki, raczej zdają się sprawdzać swoje instrumenty, robiąc dźwiękowe pętle, co jakiś czas lekko zmieniając tematy. W ten sposób przemierzamy debiutancki album sosnowiczan, zahaczając o takie mocarne nagrania jak noirhorrorowe „White Water”, tajemnicze „Grave” czy stawiające kropkę nad i „Horseback”, w którym dużą rolę odgrywają same organy oraz gitarowe solówki. [mba]
NASZA OCENA: 6
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Szałas
TYTUŁ: Szałas
WYTWÓRNIA: Boanerges
WYDANE: 1 czerwca 2016
Słucham Szałasu i zastanawiam się, ile w tej muzyce komponowania, ile improwizacji, ile po prostu próbek wyciągania przeróżnych dźwięków. Bo Szałas to trzynaście powielanych karet lub daszków (^), od jednego do – uwaga – trzynastu („^^^^^^^^^^^^^”), przy pełen niespójnych kompozycji. Trio postanowiło zaprezentować szerokie spektrum swoich muzycznych zainteresowań. Kto wie, może gdyby ten materiał został podzielony w jakiś tematyczny sposób na epki, wyszłoby lepiej? A tak, to całość się gryzie, tworząc dość solidny bałagan gatunkowy.
Bo mamy z jednej strony dość noise’owe kawałki budowane na szmerach i mocnych synthach, nieco podchodzące pod drone, z drugiej utwory wesołe, skoczne, wygrywane na zdezelowanych casio. Trochę tego za dużo jak na jedną głowę, choć zalążek z pewnością jest. Co ważne, dużo lepiej Szałas wypada w tych cięższych formach, gdy groteskowa aura nie bije aż tak mocno po uszach, a same post-internetowe faktury odchodzą w cień transowych, pełnych kakofonii melodii. [bla]
NASZA OCENA: 5.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Kartky x Emes Milligan
TYTUŁ: Nowe Kino
WYTWÓRNIA: QueQuality
WYDANE: 18 listopada 2016
Nowe Kino byłoby płytą bardzo dobrą, ba, nawet zahaczającą do topu 10 kwartału. Byłoby, bo ma sporo wad, choć zalet też jest całkiem sporo. Plusy? Kartky i Emes Milligan poruszają się po naprawdę dobrych bitach. „Zamknij oczy”, „Needya”, „Labirynt” czy „Holy Water” to sztosy, melodie agresywne i chwytliwe jak lep na muchy. Z nawijkami jest dużo gorzej, niestety. Kartky ma momenty pozytywne spośród większości nierymowanych lub średnich wersów, porównań. W „C2C” Kartky mógł naprawdę zrobić dużo, ale lirycznie padł (Carter… Carter…; spotkasz… godka…; Pozerom mówię cześć, frajerom mówię siema… – naprawdę? ). Emes Milligan odwrotnie, jemu zdarzają się wtopy, na przykład gdy porywa się na podśpiewywania, które wypadają blado. Ale ma flow, ma rymy, tworzy chwytliwe teksty. Tylko to śpiewanie. Śpiewanie w refrenach – to prawdziwa zmora, której nie potrafię przełknąć, mogli sobie dać z tym spokój (ła da da…. really?). I kolejna uwaga – o czym jest tak naprawdę ten album? Bo lejtmotywu nie udało mi się wyłapać, choć słuchałam i słuchałam; szczególnej ścieżki dźwiękowej (w końcu to soundtrack) nie odkryłam. A mimo tych wszystkich wad jest dobrze. [dkl]
NASZA OCENA: 6.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)
AUTOR: Daniel Spaleniak
TYTUŁ: Back Home
WYTWÓRNIA: Antena Krzyku
WYDANE: 11 marca 2016
Jedno jest pewne – Danielowi Spaleniakowi nie udało się powtórzyć sytuacji z Dreamers – drugi długograj gitarzysty jest dużo, dużo słabszy. Dużo mroczniejszy, smutniejszy, powolniejszy, zagrany niemal na jedno kopyto. Oj dłuży się to Back Home, dłuży, ciągnie i usypia. Na debiucie urzekało „My Name Is Wind” a takie „Full package of cigarettes” powalało na kolana. Na Back Home takich mocnych pozycji nie ma. Odeszły fascynacje Greyem Reverendem, Jono McCleery też osunął się w cień, nie wspominając momentami o starym, dobrym Samie Amidonie. Bo sęk w tym, że druga płyta łódzkiego singer/songwritera po prostu nudzi. Mało się tutaj dzieje, a raczej praktycznie nie dzieje się nic, co mogłoby przykuwać uwagę. Bo intro „North” czy „Take a walk and never come back” oraz symfonicznym, indie-ambientowym „Intro (I’m Falling Down)”, które budzi skojarzenia ze starymi piosenkami M83 z czasów Saturdays=Youth to jednak za mało, żeby zachwycać się nowym albumem Daniela Spaleniaka. Trochę szkoda, bo potencjał na Dreamers był. [pst]
NASZA OCENA: 4.5
NASZA SKALA OCEN (K L I K!)