Końcówka roku, więc warto skupić się na ostatnich wydawnictwach w katalogu Monotype. Tych było sporo, stąd Kumulacja numer 25. Cztery recenzje, cztery płyty, ale wykonawców znacznie więcej.
MonotypeRec. niedawno świętowało dziesięciolecie swojej wydawniczej działalności. Dziesięć lat wydawania płyt to szmat czasu. Dekada wśród przeróżnych albumów. Oczywiście, to nie jest jeszcze rekord Mik Musik, nie jest dorobek Requiem Records czy innych niezależnych oficyn, ale wynik stawia Monotype na równi z Lado ABC. O początkach i powodach pisałem tu, na FYH pojawiało się już sporo informacji o historii wytwórni, chociażby w Płytowym Grudniu. Bo tak jak w większości labeli, tak i u Jakuba Mikołajczyka chodziło o możliwość puszczania w świat swoich nagrań. Pisząc swoich w kontekście tej wytwórni, mam na myśli głównie Komorę A, trio, które Mikołajczyk tworzy razem z Dominikiem „Wolframem” Kowalczykiem i Karolem Koszniecem z Setting The Woods On Fire i Xenonów. O Komorze A i ich tegorocznym albumie Crystal Dwarf już było, było też o innych wydanych w 2016 roku albumach, bo tych MonotypeRec. przygotowało całkiem sporo i całkiem ciekawie.
Dużo, a pamiętając ostatnie opowieści Jakuba Mikołajczyka na temat przyszłorocznych planów, wytwórnia nieco zwolni, skupiając się tylko na swoich kluczowych projektach. Ale te, które w tym roku się ukazały, też stanowią o sile marki oficyny. Monotype skupiło się głównie na powrotach swoich artystów. W końcu We Will Fail wydała tu wcześniej dwie płyty, dzięki którym wypłynęła na szersze wody rozpoznawalności, a ostatnio znalazła miejsce wśród artystów polecanych przez platformę Shape. Powrócił też eRikm, czyli francuski producent Eric Mathon, który na swoim nowym albumie znowu poszedł w spokojne, usypiające ambienty. Tym razem jednak otrzymujące formę dźwiękowych pocztówek widoków zza pociągowego okna.
O pocztówkach nie może być mowy przy Crystal Dwarf, raczej to karty grozy, wyrywki z horrorów pełnych niedopowiedzeń. Nieprzewidywalny charakter wydawnictwa sprawia, że debiutu Komory A słucha(ło) się w pełnym skupieniu, choć może trio nagrało go odrobinę za późno. Długo Wolframowi zajęło także zabranie się za swój nowy album, bo Dominik Kowalczyk w końcu nagrał płytę, pierwszą samodzielną od czasu Atol Drone z 2002 roku, choć trzy lata później dorzucił jeszcze Thinking Dust. Tak, to było lata temu, a przez ten czas Wolfram zdołał nagrać wspólny album z Memem i zaprzestać swojej wydawniczej działalności. To całkiem ciekawe, bo Kowalczyk przecież współtworzy MonotypeRec. i z muzycznymi nowościami jest na bieżąco. No i tworzenie ścieżek dźwiękowych do filmów też nie jest mu obce. Nieobca jest nadal muzyka elektroniczna, która niewiele się zmieniła od czasów, kiedy Wolfram rozgrywał pierwsze koncerty solo i nagrywał pierwsze płyty, też solo.
AUTOR: Wolfram
TYTUŁ: X
WYTWÓRNIA: MonotypeRec.
WYDANE: 1 czerwca 2016
Na X, wydanym w czerwcu albumie Dominika Kowalczyka, nie doświadczymy mocnego noise’u, glitchy, nie ma też oniryczno-zaspanego ambientu, którym wielu producentów uwielbia katować słuchaczy, zamykając im tym oczy. Nie ma mocnych bitów, nie ma zgrzytów i nadmiernej ilości efektów. To prosta na swój sposób muzyka, systematyczna i z pewnością bardzo poetycka, uporządkowana. I momentami niesamowicie delikatna, nastawiona na subtelne szczegóły budujące całą narrację wydawnictwa. Wolfram nie sili się na niepotrzebne rzeczy, stawiając na minimalizm, stworzył płytę dopełniającą się każdym utworem. Album oparty na drone’ach, szumach i przesterowanych samplach wokalnych czy też po prostu samplach. Wszystko na laptopie, bez użycia gadżetów i innych instrumentów.
Stopniowe budowanie napięcia towarzyszy słuchaczom już od otwierającego album „W:X:swarm”, gdzie odgłosy szumiącej wody(?) przeplatają się z budzeniem chyba owadów i pojedynczymi partiami klawisza wygrywającego ten sam jeden dźwięk. X to płyta bardzo statyczna, powolnie rosnąca i opadająca niczym fale na morzu, niespokojnym i wybrzmiewającym momentami swoistą grozą (industrialne pogłosy i huki w „N:xizhe”). Fajny powrót po latach, zresztą po Wolframie można się było spodziewać wyższego poziomu artystycznego.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: Curse ov Dialect
TYTUŁ: Twisted Strangers
WYTWÓRNIA: MonotypeRec.
WYDANE: 1 marca 2016
Zagadką była dla mnie płyta Curse ov Dialect, bo ani nie siedzę jakoś szczególnie w awangardowym rapie, ani nigdy nie zagłębiałem się spektakularnie w dyskografię Australijczyków. Ale już premierowy singiel nagrany z Hemlockiem Ernstem z Future Islands wywołał burzę zainteresowania. Głównie właśnie przez wzgląd na ten spektakularny i przyciągający featuring, ale też na nowość w katalogu wytwórni, która na rapy zbytnio (o ile) nie stawiała. No i klip na Pitchforku też swoje zrobił. Ernst dużo temu utworowi pozytywnego zrobił, choć samplowe podkłady, tak codzienne na Twisted Strangers, łatwo wpadają w ucho, pozostając na długo w pamięci. Archaiczny już, nieco kabaretowo-performatywny styl rapowania członków Curse ov Dialect, teksty z przesłaniem (anty rasizm), żonglowanie gatunkami, bo i jazz, i funk, i rock, i przede wszystkim muzyka etniczna, stanowią ciekawą i wyjściową bazę dla Australijczyków. Ten kolaż sampli i melodii to pożywka dla fanów Marka Ronsona, który słynął z zajebistej produkcji. Tej też nie zabierzemy CoD, choć z czasem album zaczyna się dłużyć, dość niepotrzebnie zawiera siedemnaście utworów. Wychodzi na to, że polskiej wytwórni wyszedł bardzo eklektyczny album, o tyle istotny, że wypuszczony po blisko siedmiu latach przerwy Curse ov Dialect i tak samo zróżnicowany jak wcześniej. Dźwiękowa zabawa z szaleństwem w tle, choć można było Twisted Strangers przyciąć o kilka numerów. W pewnym momencie zatraca się uwagę i płyta zlewa się w jedną całość.
NASZA OCENA: 6
AUTOR: Ghèdalia Tazartès / Paweł Romańczuk / Andrzej Załęski
TYTUŁ: Carp’s Head
WYTWÓRNIA: MonotypeRec.
WYDANE: 11 listopada 2016
Kontakt z rzeczywistością pozostanie na pewno po wysłuchaniu (i w trakcie słuchania) Carp’s Head. Co z tego, że naburmuszony kot na okładce. Że tytuł adekwatny do ostatnich (karpiowych) dni. Że The Wire polecało single? Co z tego, skoro muzycznie jednak wspólna płyta Ghédalii Tazartèsa, Andrzeja Załęskiego i Pawła Romańczuka nie siada. Były duże zapowiedzi i głośne nazwiska, żeby wspomnieć tylko Małe Instrumenty, dobrze znanego Tazartèsa czy projekty, w których udzielał się lub osoby, z którymi współpracował Załęski (Multicide, 3 Metry, Za Siódmą Górą, Mitch and Mitch, Joe Giardullo, Eugen Chadbourne, Charles Hayward, John Hegre, Tatsuya Yoshida oraz fakt kurateli w CSW). Co wyszło z tej kombinacji – dzikiego, gardłowego śpiewu, perkusji i pozostałego, bardzo rozległego zresztą instrumentarium?
Wyszła płyta poprawna, momentami aż bardziej, momentami niestety mniej. Wiem, wiem, nie do końca to rozumiem, większość recenzji i opinii wychwala i skupia się na gardłowym, plemiennym śpiewie Francuza, porównując jego wokal do Toma Waitsa (trochę tak) oraz do pijanego barda z drugiej strony (trochę też tak). A jaka jest prawda? Prawda jest poniekąd wypadkową obu, bo śpiew Ghédalii momentami męczy, zaburzając warstwę muzyczną. Ta jest całkiem ciekawa, może nie w każdym utworze (powtarzający się motyw akordeonu w „Danse Inverse”), ale w tych instrumentalnych kawałkach wszystko brzmi dość gładko i intensywnie, tajemniczo i obskurnie. Zwłaszcza w „Wolves and Birds” jeden i dwa, gdzie zwierzęce nagrania terenowe rysują obrazy dzikie, nieokrzesane i jednocześnie mroczne. Bo taka właśnie jest muzyka tria – pełna ciemnych barw, niedopowiedzeń i złowrogich melodii, płynąca własnym torem i tempem.
NASZA OCENA: 5.5
AUTOR: Franck Vigroux / Reinhold Friedl
TYTUŁ: Tobel II
WYTWÓRNIA: MonotypeRec.
WYDANE: 11 listopada 2016
Na zakończenie, stanowiąca pewną swoistą wisienkę na monotype’owym torcie płyta Francka Vigroux i Reinholda Friedla. Kontynuacja muzycznej przygody zapoczątkowanej dwa lata temu, czyli Tobel część druga. I znowu mamy flirt elektroniki i pianina, ponownie pełen mrocznych i tajemniczych odgłosów generowanych za pomocą otwartego pianina i cyfrowych dźwięków. Drone’owe pasaże wybrzmiewają i wybrzmiewają, tworząc tym samym prawdziwe melodie i żywą rytmikę. Na Tobel II nie dzieje się nie wiadomo co i nie wiadomo jak intensywnie, ale te trzy utwory trwające ponad trzy kwadranse budują atmosferę niepewności, grozy, że włos się jeży na głowie, a słuchacz pozostaje na placu boju sam.
Wibrująca elektronika w tle, pojedyncze partie preparowanego pianina Friedla, dużo ciszy, która na Tobel II także gra i tworzy swoje melodie. Brak pędzącego tempa i nagłych zwrotów akcji to u Friedla i Vigroux klucz do sukcesu. Raz puszczone dźwięki długo ciągną się w studni pogłosów, wyzwolone na raz, gwarantują zniekształcone, pełne kakofonii kolaże jak z kalejdoskopu. Gęste drony u podłoża utworów, a nad nimi koślawe, rozdygotane piski balansujące na granicy wrażliwości słuchowej.
NASZA OCENA: 7.5