WYTWÓRNIA: BDTA
WYDANE: 18 kwietnia 2015
WIĘCEJ O: KROJC
INFORMACJE O ALBUMIE
Record Store Day ma to do siebie, że na to święto muzyki (bądź też święto muzyki, zależy jak patrzeć) wytwórnie i artyści przygotowują różne fajne (mniej lub bardziej, wiadomo) wydawnictwa. BDTA i Jakub Pokorski postanowili wrócić trochę do zapomnianych czasów gier wideo, gier na ATARI, gier na Commodore (już mniej, ale jednak), w ogóle to cudownych lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych także. Krojc wielokrotnie pokazywał, że potrafi sobie poradzić z różną tematyką – czy będzie to przełożenie na muzykę opowiadań Lema, czy będzie to ekomanifest (#33), za każdym razem wypadał ze swoim materiałem albo dobrze, albo bardzo dobrze.
Z Biedotą to różnie bywa, niektóre strzały ma znakomite, niektóre kapkę gorsze, ale Michał Turowski też odwala kawał dobrej roboty – czy tego chce, czy nie! Razem na 19 kwietnia wydali 0101, album, może nie konceptualny, bo to za duże słowo, ale flashbackowy do wspomnianych czasów, kiedy dzisiejszych maturzystów jeszcze na świecie nie było. I Krojcowi wyszło to bardzo ładnie.
Przy okazji płyty nagranej z Klake, Repliki, pisałem o Pokorskim, że nagrywa coś, co spokojnie można zaszufladkować jako ambitną elektronikę. Nie inaczej jest w przypadku 0101, gdzie Krojc, poza własnymi kompozycjami, oporządził także sample ze starych gier, zgrabnie je wplatając w skomponowane melodie. Jest ośmiobitowo, jest też nieco IDM-owo, jest też nutka techno, wszystko brzmiące solidnie i zachęcająco. To tak na marginesie. W głównych kratkach wpisać natomiast należy największe highlighty wydawnictwa, czyli praktycznie cała tracklista. „X-Man” zaczyna się od wyśpiewanego pa pa pa pa pa papa, po którym wchodzi w damiczny discobit wyrwany niczym z nagrań SGRB, a który szybko przeradza się w szaleńczą gonitwę po elektronicznych latach osiemdziesiątych. Jak do tego fajnie i diabelsko by się tańczyło, och! Radosna melodyka szybko jednak ucicha, by przejść w szyderczo pulsujące, pełne napięcia „Spider Fighter”. Roztaczająca się w kawałku atmosfera lekkiej grozy i zniecierpliwienia każe przypominać czasy nieprzespanych nocy, podczas których grało się i grało, próbując powybijać pająki, ratując swój ogród. To też przypomnienie tych gier, w których nie było magicznego save, przez co spięcie gracza było jeszcze większe.
„Montezuma’s Revenge”? Przeskocz, Panie, te węże, te czyhające na Twoją zgubę płomienie i toczące się czaszki. Zmień się w Panama Joe i spróbuj odnaleźć legendarny skarb Montezumy. I, cholera, zrób to za pomocą tego legendarnego, toporowego jak na dzisiejsze czasy joysticka (miałem, grałem) z przyssawkami, które przy większych ruchach odklejały się od stołu. Melodyjnie Krojc naprawdę stanął na wysokości zadania, skojarzenia z grą nie są bezpodstawne. „Stargate” z wyśpiewywaną, stałą frazą Stargate i dodaną do tego monotonną melodią przypomina także monotonne rejsy kosmiczne statku zestrzeliwującego wszystkich tych kosmitów, kamienie i inne plamki. Grę później powielano na przeróżne sposoby, w Nokii też coś podobnego było, jestem tego pewien. Bezsprzecznym numerem jeden albumu jest jednak chyba „Robbo”, a to dlatego, że – raz – dotyczy polskiej gry, ba, legendarnej i wymagającej sporej fantazji oraz kalkulowania, oraz że – dwa – wplecione w muzykę Pokorskiego komendy (skręć w lewo, turn left, turn right, skręć w prawo) faktycznie pasowałyby do gry, a sam charakter utworu oddaje robotyczny stan głównego bohatera, Robbo.
A pozostałe nagrania? Bez zarzutów w gruncie rzeczy. Ba, nawet dobre i/lub bardzo dobre, zresztą warto samemu sprawdzić tę płytę zapakowaną w dyskietkę, bo Krojc odwalił kawał dobrej roboty. Który to już raz?