AUTOR: Kings of Leon
WYTWÓRNIA: RCA
WYDANE: 18 października 2010
WIĘCEJ O ALBUMIE
„The End” – tak nazywa się pierwszy numer na najnowszej płycie Kings of Leon Come around sundown. To tylko tytuł, ale chłopacy z takim przesłaniem powinni wystąpić w stosunku do swojej działalności. „The End” – tak, powinni zakończyć działalność po kicz-płycie „Only by the Night”. Dlaczego? Bo nijakie, bo za dużo, bo przelansowany zespół to po prostu jest.
Jaka jest najnowsza płyta braci Followill? Dla mnie? Nieciekawa – to połączenie rocka i ballad, country i folku, a także popu. Ogólnie w tym stylu utrzymana była ich ostatnia płyta, która, nie wiedzieć dlaczego i z jakiej racji, sprzedała się w ilości 6 milionów egzemplarzy(sic!). A to za sprawą „bajecznie cudownych” singli „Use Somebody” czy opisu niesamowitego seksu – „Sex on fire”. Ciekawe jak reagował ich tata-pastor, gdy synowie śpiewali jak się bawią z dziewczynami. No nic, te single atakowały nas z każdej strony – radia, telewizji, filmów, seriali… brrrrr…Ale wracając do płyty najnowszej, to mam wrażenie, że te wszystkie melodie już były. KOL nie odkrywają Ameryki,to raczej Stany odkrywają (na nowo) Kings of Leon. Bo o wielkiej niepopularności tej formacji w ich rodzimym kraju wszyscy wiedzieli od dawna. Tak było do ostatniej płyty, KOL byli niczym innym, jak właśnie eksportowym towarem do Europy. „Only by the Night’ wszystko zmieniło. Melodyjna płyta, przyjemna dla ucha i znośna dla komercyjnych stacji radiowych pchnęła zespół z Nashville na czołowe miejsca wielkich list muzycznych. Amerykanie pozazdrościli i też przekonali się do zespołu. Co mamy obecnie? Odejście od wygładzonych brzmień, przyjętych na zdobycie rynku oraz popularności. KOL wracają do swojej dawnej formuły wcześniejszych nagrań, chociaż nie brakuje brzmień, które znane są nam z ostatniej płyty. Gdzieś przeczytałem, że muzycy nie muszą już udawać niegrzecznych chłopców. Jeśli udawali na „Only by the Night”, to nie świadczy o nich najlepiej. Robić płytę tylko po to, żeby spodobać się publiczności? Która godzi w ich podejście do tworzenia muzyki? Czy to w porządku? Odpowiedzcie sobie sami.
Ale przejdźmy do analizy piosenek. „Radioactive” bardzo, ale to bardzo przypomina mi, od strony muzycznej, połączenie „Crawl” z „Manhattan”. Balladowe „The Face” też może denerwować – a to za sprawą przeciągania słów przez wokalistę. „The Immortals” jako nowe „Use Somebody”? Ekhm…I znowu wokal brzmi, jak gdyby nie panował nad własnym głosem – próbował podwyższyć tonację i dochodził do tej bariery, w której wiecej wydobyć nie będzie w stanie. Normalnie to każdy by sobie odpuścił. Ale nie on – bożyszcz amerykańskich nastolatów – on musi bardziej. I co się dzieje? No, ja to odbieram jako pojękiwanie umierającego. Stanowczo ten kawałek nie może się równać z najbardziej rozchwytywanym numerem KOL ostatnich dwóch lat. Są wzniosłe momenty, kiedy gitary żywiej rozbrzmiewają, ale to nie jest to samo. Dla mnmie nie jest to numer, który porwie telewizje muzyczne i komercyjne stacje radiowe. Płytę zamyka „Pickup Truck” – piosenka bardzo intymna, emocjonalna. I tylko jej słucha się naprawdę przyjemnie, bez żadnych uwag. Właśnie tą drogą chłopacy z Nashville powinni się udać. Niestety, tylko jedna piosenka na trzynaście, to stanowczo za mało.
Przyznam szczerze, że kult KOL nigdy mnie jakoś nie ruszał. Jest naprawdę dużo lepszych zespołów, które grają solidny, mocny rock. Bracia Followill nie przebili się swoimi pierwszymi płytami, więc spróbowali materiałem bardziej popowym i balladowym. Po sukcesie, jaki z całą pewnością odnieśli (4 statuetki Grammy i sześć milionów sprzedanych płyt), postanowili wrócić do korzeni. I tu może być konflikt interesów. Czy fani „Use Somebody” przyjmą nowe formuły piosenek? Czy może KOL będą lecieć na zdobytej reputacji? Nie wiem. Mam jednak nadzieję, że jeśli jednak zespół ten będzie musiał wystąpic ponownie w Polsce (Heineken Open’er Festival 2009), to koncert ten nie będzie tak samo nudny i nijaki jak poprzednio.