WYTWÓRNIA: mik.musik.!.
WYDANE: 31 sierpnia 2015
Jeśli Carcosa i Sun Worshipers były dobrymi albumami, to za sprawą Strange Gods Łukasz Dziedzic sięgnął do jeszcze wyższych poziomów swojej muzycznej fantazji. Najnowsze wydawnictwo Johna Lake’a to gratka dla każdego fana noise’u i… zagwozdka, co czeka nas w dalszej kolejności.
Bo po takim materiale Dziedzicowi po prostu będzie ciężko nagrać coś znacznie lepszego. Że lepszego – to zawsze się da, ale znacznie? Trudna sprawa. Prostą sprawą natomiast jest skomentowanie Strange Gods. To płyta mocna, bezkompromisowa i dość agresywna w swoim wydźwięku. Z jednej strony energiczna i chaotyczna, niemal dzika. Z drugiej błyszcząca się jak wypolerowane biurko, co jest oznaką ładu i uporządkowania. Szorstka? Jeszcze jak. Hałaśliwa? Bez wątpienia tak.
Ale za to jaka piękna… John Lake nie odszedł od motywów obranych na Carcosie. To nadal noise, nadal elektronika budowana na zgiełku i nieładzie, wciąż szaleńcza twórczość Dziedzica. Szaleńcza i bardziej taneczna. Pamiętamy Carcosę, pamiętamy też Sun Worshipers. Oba wydawnictwa, choć ze spójnym mianownikiem pod postacią hałasu i napakowania brudnymi trzaskami oraz przesterowanymi efektami, różniły się od siebie wydźwiękiem. Pierwszy był ukierunkowany na eksperymenty z industrialem i improwizacją w takty noise’u i drone’ów. Drugi, wydany wcześniej, stanowił zapowiedź Carcosy, jednak Lake, za sprawą masywnej rytmiki i gęstego basu skręcał w stronę tanecznych rejonów. A Strange Gods? To jakby wypadkowa obu wcześniejszych płyt.
Bo jest głośno i chaotycznie, ale jednocześnie z mniejszą ilością tych kakofonicznych zapędów. John Lake nie daje upustu swoim fantazjom, nie rozkręca pokrętła do końca; raczej mamy tu stopniowe budowanie napięcia, by w przed kumulacją natrafić na lekki spust, zaczerpnięcie powietrza i dalej to samo. To żadna wada, to raczej ciekawie przemyślany zabieg w stylu mamy ciastko, ciastko jest ładne, ale jednocześnie 3/4 ciastka zasłania szybka. Ta budowa odbywa się w naprawdę imponujących warunkach. Atmosfera Strange Gods jest taka, jak wskazuje sam tytuł wydawnictwa. To dziwna płyta, nierównomierna, często zmieniająca temat utworów, masywna i taneczna.
Taneczna przez rytmikę, masywna przez nawarstwienie mocnego basu i hipnotyzująco-transowe brzmienie syntezatorów. Do tego dochodzą wszechobecne trzaski i sprzężenia, które wdzierają się (ekhm) bez pardonu, wypełniając główne melodie i bity. John Lake nie daje słuchaczom odpocząć praktycznie w żadnym z utworów. Praktycznie, bo mamy trzy części „Canto”. Krótkie, bo oscylujące wokół minuty nagrania pełnią rolę skitów/interludów. „Canto I” wita rozkręconymi trzaskami na syntezatorach, które raz przeciągnięte, raz w pełni porwane atakują uszy i wprowadzają w i tribalowe na początku, i kosmiczne w następnej fazie „Vitun Voimalla – Power of Cunt”, pierwszy mocny punkt Strange Gods. „Canto II” uderza w harsh noise w wersji lekkiej, a zamykające płytę „Canto III” w końcu przynosi ulgę. W końcu? To tak nie do końca trafne określenie, bo Strange Gods w żadnym wypadku nie zmierza w stronę męczarni. Trójeczka to ambientowa i krótka jednocześnie wyrwa w płycie, malutka kropla spokoju.
No ale pozostałe nagrania mocno dają się we znaki. Szybkie tempo, jeszcze szybsze tętno, sporo szamańskich bębnów i odniesień do orientu łamane na kosmosu; w końcu industrialne powiewy wydzierające się z każdego utworu. Łukasz Dziedzic nie idzie na łatwiznę i we wszystkich kompozycjach po prostu skacze. Słuchając chociażby „Uwan – Nothing But Sound”, przed oczami i uszami pojawiają się skojarzenia z RSS B0YS, te same rwania, te same ciągłe zmiany klimatów, że nie można być pewnym(pewną), co stanie się w następnej chwili. Ten zabieg John Lake powtarza w każdym z utworów i nie można mu mieć tego za złe, bo robi to znakomicie. Weźmy „Nayénezgani – Slayer of Strange Gods”, prawdziwy techno-highlight Strange Gods, kipiący od muzycznej agresji. Weźmy „Damballah the Sky Father”, horrorowy hit Johna Lake’a, z napięciem na wysokości serca przy gardle i psychodelicznymi synthami mijającymi się w nietakt z mocnym bitem.