AUTOR: Hybryds
WYTWÓRNIA: Zoharum
WYDANE: 1 lutego 2016
INFORMACJE O ALBUMIE
Reedycji albumów Hybryds ciąg dalszy. Tym razem Zoharum pokusiło się o materiał z lat 1994-1997. A że belgijski projekt to ekstraklasa w skali szamańskich, tribalowych oraz kontemplacyjnych melodii, to podwójne wydawnictwo The Rhythm of the Ritual / Ein Phallischer Gott stanowi nie lada gratkę dla kolekcjonerów i miłośników tajemniczych melodii spod szyldu Hybryds. A że jest to dość utytułowany skład, to i utworów ciekawych się nazbierało.
Choć tytuł albumu może sugerować, że na dwupłytowym wydawnictwie znalazły się tylko reedycje wspomnianych płyt, do końca tak nie jest. Bo na cedeku numer dwa Hybryds zamieścili swoje nagrania z koncertów oraz prób. Tym samym możemy cofnąć się do studyjnych sesji z 1995 i 1996 roku oraz gigów w Weissenburgu i w Mainz. Ale to druga płyta, a warto zacząć od „jedyneczki”.
Pierwszy cedek to powtórka z rozrywki, zbiór utworów z The Rhythm of the Rituals i Ein Phallischer Gott oraz kilka singli, które nie załapały się na wyżej wymienione albumy. Dwadzieścia dwa lata po premierze najstarszej z tego grona płyt Zoharum odświeża nagrania, a za mastering odpowiada Sandy Nys, głównodowodzący Hybryds. Wszyscy zrobili to naprawdę dobrze. Bo jak inaczej można powiedzieć o tej muzyce, orientalnej, mistycznej i tantrycznej jednocześnie?
Rytmika powtarzana jak mantra, głębokie partie syntezatorów, odpowiednio dobrane sample, aura niepewności i ten plemienny feeling. To składa się na The Rhythm of the Rituals i Ein Phallischer Gott, płyty bardzo długiej, której słuchając, wydawać się może, jakby ciągnęła się w nieskończoność. Ale to żaden zarzut, bo te utwory już na starcie porywają do głębokiej medytacji. Bit u Hybryds jest rzeczą bardzo istotną, o ile nie najważniejszą. Belgowie we wszystkich utworach flirtują ze słuchaczem, nie dając mu przywiązać się do jednego, charakterystycznego motywu. „Je Suis le Premier et Je Dernier” idzie w lekko industrialne tony, choć szamańskie nucenie i damski, francuski wokal dodaje tego tajemniczego, eterycznego wydźwięku. „Keryneia” to siła pogłosów i przesterowanych chórków w takt surowych, metalicznych uderzeń i ambientowo-drone’owej melodyki. Energią i technopodobnym klimatem bije natomiast „Ruach”, choć repetycje i rozciągnięte synthy wskazują na orient.
Dla odmiany pełne minimalizmu podejście do komponowania płynie wraz z „Moon Far Away”, utworem typowo nocnym, melancholijnym, niemalże nierzeczywistym w swojej ekspresji. Ten mistyczny charakter ciągnie się dalej na najdłuższym na płycie „Call of the Tuareg”, ponad dwunastominutowej kompozycji, którą prowadzi saksofon i rytualne bębny.
Rytuał – to słowo klucz zresztą w przypadku Hybryds. Belgijska formacja od początku szlifowała fuzję właśnie pogańskich/szamańskich transów z ambientowym rozmyciem oraz pełnym industrialnych naleciałości surowym charakterem. Dziś większość tych melodii może brzmieć lekko tandetnie, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie o potworku zwanym new age’em, a te orientalne, ciągnące się azteckim nurtem klawisze raczej mogą kojarzyć się – momentami – z „indiańskimi bardami z Patelni”. Ale pamiętajmy – to najtisy z Beneluksu, melodie ociekające lepką od narkotykowych oparów rave’ową żywicą. Tak jest w końcówce „Call of the Tuareg” i tak leci dalej w „Ritual of the Rave”, bezsprzecznie najlepszym nagraniu z The Rhythm of the Ritual / Ein Phallischer Gott. Te dziewięć minut pociągnie do tańca każdego smutasa.
Oczywiście to nie jest materiał, który sam się broni od początku do końca. Na tej reedycji są lepsze i gorsze momenty, zresztą jak na każdym albumie-fuzji kilku płyt. Ale nic to, Hybryds przez lata udowadniali, że znają się na rzeczy, choć po odejściu Yasnai to już nie jest to samo. To chyba przyzna każdy truskulowy fan belgijskiego zespołu. Ale „Totem of Revelation” pozazdrości każdy psychodeliczny skład.
Koncertowo Hybryds to również ekstraklasa. Świadczy o tym płyta numer dwa. To tak harshowe i trashowe jednocześnie nagrania, że ciary przelatują po całym ciele. Zgiełk, noise, „SZATAN WPADŁ NA BIBĘ” niemalże. „And I Whisper” z Monachium i „Dusk Falling” z Beltane Festival, ktore nie było wcześniej nigdzie publikowane, to prawdziwe sztosy napędzające drugi cedek. To samo można także powiedzieć o „The Man with No Shadow”, w którym Belgowie ukazują swoją psychodeliczno-ambientową twarz w zupełnie innym świetle.