WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 30 stycznia 2015
WIĘCEJ O GOOD NIGHT CHICKEN
INFORMACJE O PŁYCIE
Gdyby rzecz tyczyła się tylko okładki, Good Night Chicken powinni wylądować w podsumowaniu najładniejszych coverów w Teraz Rock albo innym juwenaliowym magazynie/portalu o muzyce. Brzydki rysunek z naćpanym diplodokiem lub innym Tabalugą w otoczeniu grzybków. Humor jak z koncertu Lao Che lub czegoś takiego, do okładki Hey lub Skubasa jak znalazł. To wrażenia z okładki.
One są totalnie rozbieżne z tym, co znajduje się na płycie.
Ale wpierw rys biograficzny. GNC pochodzą z Bydgoszczy, w której nigdy nie byłem, ale byłem w Toruniu i to wiele razy. Toruń ssie w głównej mierze z powodu Manchesteru i kultu Ciechowskiego, ale było też kilka fajnych perełek, jak lody od Langiewicza. Bydgoszcz kojarzy mi się z tą sceną eksperymentalną z jednej strony, sceną ciekawą, ciągle rozwijającą się i rodzącą co i raz klawe albumy. Kojarzy mi się też z yassem. Z drugiej strony jest ten harcerski twór zwany George Dorn Screams, jest nudne Variété, tu dorastała też przereklamowana Rusowicz i Dezire (nie pytajcie nawet, co to). Było (i jest) sporo kucowych zespołów, które duszę by diabłu sprzedały, żeby zagrać na Dniu Ziemniaka z Comą.
Jest też MÓZG, ten legendarny klub, to miejsce, z którego startowało sporo utalentowanych składów. Nie wiem, czy Good Night Chicken swój pierwszy gig grali własnie w tym klubie, ale gdyby tak było, nie zdziwiłbym się (na pewno występowali tam niedawno). I właśnie GNC można zaliczyć do tych młodych-zdolnych-perspektywicznych, a to za sprawą ich długograja o tytule takim samym jak nazwa zespołu. Dziewięć utworów, raptem dwa kwadranse muzyki obudowanej na wyświechtanych, ale nadal będących w cenie gitarowych solówkach. Na oddalonym i niewyraźnym wokalu i iście surfowym feelingu. Jeśli Kaseciarz w jednym z wywiadów wspominał, że czeka na album Kurczaków, na pewno nie mógł czuć się zawiedziony po wysłuchaniu Good Night Chicken. Dynamiczne tempo nagrań, melodie wpadające w ucho i zero obciachu, który towarzyszy większości rodzimych młodych wykonawców (taka prawda, przepraszam), którzy, sięgając po gitary, chcą ukręcać kawałki spod znaku Muse, Kasabian, nowych Placebo, Editors i innych dennych, a dziwnym sposobem wychwalanych.
To paradoksalne, ale post-punkowe płyty często wstępnie ocenia się już po pierwszym utworze. To krzywdzące, jasne, zgadzam się, ale jeśli zespół zgłasza się do ciebie mejlowo, podsyłając linka do bandcampa, i prosząc tym samym o reckę („Warto, Panie, warto, mamy dobre inspiracje!” – to nie jest z wiadomości GNC, ale z mejla od innego składu), siłą rzeczy otwiera się piosenkę numer jeden i sprawdza, czy warto się w ogóle tym zainteresować. „Dipplodok Is Alive”, gdyby brać pod uwagę aspekt czasu i znużenia natłokiem propozycji, nie zachęciłoby. Strunowe pobrzękiwanie, wygrywanie w kółko tej samej melodii, niemal strojenie się muzyków z lekkim uniesieniem pod koniec. Nic ciekawego, prawda? Ale gdy odpali się płytę na jakimkolwiek innym utworze, uczucia pojawiają się zgoła odmienne. „Horses Eat Us” to już właściwa odsłona Good Night Chicken. Pędzące tempo, jazgoczące gitary, wyluzowany śpiew. Surf pełną gębą, lo-fi pierwszorzędnej jakości. Chwytliwe organy i wyczesane solówki. Skojarzenia z miejsca kierują się w stronę Thee Oh Sees, starych nagrań Black Lips, Mikala Cronina i bejowej odsłony indie/post-punku.
Clou całego wydawnictwa są te luzackie kompozycje, ten niesamowity spokój w grze i pewność siebie. Można spiąć pośladki i próbować skakać wyżej niż się widzi, a można podejść do nagrywania z radością, bez presji na osiągnięcie sukcesu. Bo jeśli pisze się chwytliwe kawałki, uznanie przyjdzie. „The Green Garage” ma w sobie wszystko to, co potrzebne jest do zrobienia hitu. Dobre melodie, zajebisty refren, który będzie chodził po głowie jeszcze długo po wybrzmieniu utworu, czy trzeba chcieć czegoś więcej?
Trzeba chcieć braku nudy na pozostałej części płyty i faktycznie znużenia przy Good Night Chicken nie zazna się. Może i te melodie są wygrane na jedno kopyto, bydgoski skład ubrał manekina w podobne ubranka, które różnią się tylko detalami. Ale jeśli te ubranka leżą dobrze i jeszcze wyglądają dobrze, nie ma problemu. „Last Floor Of The Chocolate Tower”, gdyby zostało nagrane przez jakiś amerykański skład, z pewnością byłby to zespół z San Francisco, który wydaje się albo w Drag City, albo w Famous Class, albo też w Castle Face. Warto zwrócić uwagę na te kapitalne, lekko złowieszcze organy w końcówce utworu i na rwany riff na początku „In the Woods”. „Kick the Pigeon (But Not Too Hard)” to z kolei jeden z tych kawałków, który mógłby wybrzmieć spokojnie i w klubie, i w garażu. Bo GNC posiadają ten feeling niezbędny do grywania w fajnych miejscach, przynajmniej płytowo to tak wygląda. I trzeba też skoczyć na gig, żeby się przekonać, czy faktycznie bydgoszczanie na żywo ukręcą tak samo psychodeliczne i słoneczne utwory.
Do sukcesu droga jeszcze daleka. Good Night Chicken mogą się pięćdziesiąt razy rozpaść, wymyślić trzydzieści innych pobocznych projektów lub cokolwiek innego. Póki co, mają kredyt zaufania za sprawą swojego długograja. Płyty dobrej i ciekawej, choć jeszcze nie rewelacyjnej. Jeśli przetrwają próbę czasu, a potem test drugiego albumu, czego im serdecznie życzę, może coś z tego być. Coś bardzo ciekawego. Warunki, w każdym razie, mają.