WYTWÓRNIA: wyd. własne
WYDANE: 10 kwietnia 2015
WIĘCEJ O GOOD NIGHT CHICKEN
INFORMACJE O PŁYCIE

 

O okładkach w przypadku Good Night Chicken wypowiadałem się już przy okazji ich debiutanckiego albumu. Bee’s Knees sprawy nie zmienia, graficznie. Bo muzycznie bydgoskie duo cały czas muzycznie wymiata, grając surfujące indie utrzymane w duchu lo-fi. Zachwycałem się Good Night Chicken, które zostało wydane na początku roku; w przypadku tej krótkiej, pochodzącej z kwietnia epki, muszę znowu się powtarzać. Ale to dobrze, to bardzo fajnie.

Pisałem w marcu, że do sukcesu zespołu jeszcze daleka droga. Ona nadal jeszcze, jeszcze spowita jest debiutancką mgłą, ale powoli ten zakręt do większego rozgłosu zaczyna się wyłaniać. Nie żebym słodził czy coś w tym stylu, ale Good Night Chicken charakteryzuje ta pewność siebie związana, która, co oczywiste, występuje u większości rodzimych wykonawców, ale nie u wszystkich ona idzie w parze z muzycznymi dokonaniami. Po Good Night Chicken i przy okazji Bee’s Knees ta buta (spotykana chociażby w przygotowywanych dla nas Czynnikach pierwszych) znajduje uzasadnienie. GNC dysponują ogromnym luzem wykonawczym i niezłym zasobem pomysłów. Na tyle, ile obrana przez nich stylistyka pozwala. Bo lo-fi, choć u nas w kraju jest gatunkiem lubianym, to nie każdemu się to udaje. Znamy zespoły ze sceny, nazwijmy to, indierockowej, które po prostu nudzą, chcąc brzmieć innowacyjnie i ciekawie. Bydgoszczanie nie silą się na fajerwerki. Używają tylko gitary i perki. I w minimalizmie znajdują receptę na ten sukces.

Sukces pisany kursywą, bo to dopiero początki. Kiedy lata temu pisałem o sporcie dla jednego z ciekawych i całkiem sporych tygodników poświęconych piłce nożnej, jeden z piłkarzy powiedział mi, że w jego przypadku nie może być mowy o karierze. Że to przygoda z piłką. Z Good Night Chicken występuje, póki co, ten sam status. To, jak na razie, przygoda z muzyką, ale, a nich mnie, żeby ta przygoda zamieniła się w przyszłości w sporą karierę. Karierę szytą na miarę naszych krajowych warunków. Wiadomo, OFF, Opener, Soundrive, koncerty w większych miastach i pipidówkach, o których nawet Google Maps nie słyszało. Ja bym wkrótce bookował ich, bo są tego warci. 

Warte uwagi jest „Tea Time”, utwór szybki, energiczny, typowo kalifornijski w swoim lo-fiowym wydźwięku i ze słonecznymi chórkami. Perka prosta jak grabie, a przy tym chwytliwa jak rzep; gitara melodyjna, a jednocześnie idealnie rozstrojona przesterami, kop na „dzień dobry” w stylu Good Night Chicken zachęca na więcej. „Benefits Of Chlorine In Drinking Water” jest fajne nie tylko dlatego, że ma w tytule chlor i wodę pitną, a jak wiadomo, chlor w wodzie pitnej jest jedną z lepszych rzeczy, jaką wymyślił człowiek. To też sam temat numeru, nieco leniwy, rozciągnięty w czasie i snujący się powoli, mający swoje apogeum w refrenie, lekko wyjęczanym, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Chłopcy z zespołu podkreślali wyjątkowość końcówki kawałka i faktycznie, jest na czym zawiesić ucho. Z rwanym riffem w stylu starego Spoon i tribalową perką GNC udanie wprowadzają słuchaczy w indeks trzeci, który jest typową pościelówą, ładną pościelówą, pulsującą wokół muzycznej erupcji, jednak za każdym razem melodyjnie wszystko spada i orbituje na wysokości pagórków. I tak naprawdę cała epka została utrzymana w lżejszych rejonach, przez co poznajemy zespół w innej niż na debiucie odsłonie. Wtedy bardziej narwani, teraz nieco stonowani. Ale to dobrze i fajnie, że chłopcy nie boją się kombinować i próbować. Póki jest autentycznie, nie ma się do czego przyczepić. 

 
A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: