★. Czarna gwiazda. Po prostu. Dwudziesty szósty krążek Brytyjczyka, następca bardzo dobrego The Next Day, który ukazał się trzy lata temu po dekadzie milczenia. To jednocześnie kolejny album, który pojawił się niemal znikąd. Była cisza, była cisza, aż nagle była płyta.
AUTOR: David Bowie
TYTUŁ: Blackstar (★)
WYTWÓRNIA: RCA / Sony
WYDANE: 8 stycznia 2016
Straszna sprawa, nie da się ukryć. Bo nawet jeśli na co dzień już nie myśli się o tym, co stało się 10 stycznia, to gdy tylko odpali się jakikolwiek utwór Davida Bowiego lub też ma się znajomych, którzy na facebooku notorycznie przeżywają jego śmierć, to człowiek siłą rzeczy wraca do tematu. A nie powinien. Po śmierci ocenianie Blackstar staje się jeszcze gorsze.
„Legenda”. „Mistrz”. „Odkrywca” (no, może nie do końca, choć może…?). Po prostu „Szczwany Lis Muzyki I Niezależnej, I Popularnej”. „Kameleon”. Jakiego określenia nie użyjemy, powinno być odpowiednie i trafiać w sedno. Ponad czterdzieści lat na scenie. Dwadzieścia sześć albumów. Ikona zmieniającego się świata, kreator mody (muzycznej, rzecz jasna). Symbol tego, co z jednej strony momentami kiczowate, a tego, co po prostu dobre. Na całościową analizę twórczości Bowiego jeszcze przyjdzie czas, może 8 stycznia 2017 roku, kto wie? Na świeżo nigdy nie wyjdzie obiektywnie, skupmy się na Blackstar przez pryzmat samego albumu, jakby ten tekst ukazał się 8 lub 9 stycznia.
★. Czarna gwiazda. Po prostu. Dwudziesty szósty krążek Brytyjczyka, następca bardzo dobrego The Next Day, który ukazał się trzy lata temu po dekadzie milczenia. To jednocześnie kolejny album, który pojawił się niemal znikąd. Była cisza, była cisza, aż nagle była płyta. No, były lekkie zapowiedzi i świetne klipy. No, może nie AŻ TAK ŚWIETNE, ale były mocne. I ukazujące ciężar całego Blackstar. Jasne, takiego wielkiego wejścia jak przy „Where Are We Now?” Bowie nie zaliczył, bo wówczas szczęki krytyków i umysły fanów nie mogły zarejestrować, jak ten wówczas 66-latek jest w takiej dobrej kondycji, muzycznej, wokalnej i wykonawczej. To był singiel, o którym się mówiło, tak jak mówiło się o The Next Day, że wytwórnia i David Bowie postanowili wypuścić kilka miesięcy później The Next Day Extra, również dobre wydawnictwo, bez dwóch zdań. Potem Bowie odciął się od mediów. Zero wywiadów, zero komentarzy, brak koncertów. Jedynie dobra muzyka i teledyski.
Aż przyszła końcówka 2015 i początek 2016. David Bowie zapowiedział płytę, najpierw singlem „Blackstar”, następnie „Lazarusem”. I tak. Blackstar płytą rewelacyjną nie jest, bo Bowie miał lepsze albumy, ale materiał na nim zebrany wystarczy, by mówić o ★ jak o wydawnictwie dobrym lub bardzo dobrym. Odmiennym od tych ostatnich, The Next Day i Reality, ale nawiązującym do wcześniejszej twórczości, z którą Bowie flirtował przez większość swojej muzycznej kariery.
O ile The Next Day można było powiązać z Reality i Heathen, tak Blackstar swoim „dziwnym wydźwiękiem” nawiązuje do tej kompozytorskiej wizji Bowiego, którą kojarzymy z Low, czy Heroes. Samej pikanterii dodaje fakt lat, w których ukazywały się tamte płyty (1977), wiek Bowiego wtedy i podczas nagrywania Blackstar. Że też ten gość w tym wieku miał taką głowę, pomysły i chęci. Nie oszukujmy się, ile osób w wieku 69 lat chciałoby dalej nagrywać? Po co? Dobre pytanie, które pozostanie bez odpowiedzi. A prawda jest taka, że tegoroczne wydawnictwo bazuje na jazzie, na sporych noise’owych odchyłach, na motywach musicalowych, na orientalnych wstawkach i na klaustrofobicznej elektronice. A przy tym momentami słychać, że David Bowie nieźle się bawił, a momentami jest dość… smutno.
Nawet jeśli tegoroczna płyta nie jest wypełniona od początku do końca nowościami, a Bowie raczej puszczał oczko do słuchaczy, przerabiając znane już wcześniej kawałki. Znaliśmy wypuszczony w 2014 roku „Sue (Or in a Season of Crime)”, choć na Blackstar utwór został nagrany na nowo, a drum and bassowa perkusja i industrialny klimat nagrania miażdży. „’Tis a Pity She Was a Whore” uzyskało szamańską wręcz partię saksofonu do głębokiego i dojrzałego śpiewu Davida. Singlowy „Lazarus”, utwór niesamowicie mroczny i tajemniczy, okraszony złowieszczym i depresyjnym klipem, został skomponowany na potrzeby spektaklu o tym samym tytule. Takie ciekawostki, a jakie istotne.
Ale Blackstar to nie tylko starsze utwory. Kolosalne nagranie tytułowe, sięgające niemal dziesięciu minut swoją strukturą przypomina nagrania Damona Albarna na Dr Dee, czyli jest operowo-musicalowo. Nerwowo bijąca perkusja w tle podkręca puls kompozycji, śpiew Bowiego jest momentami łamiący, a cały utwór to jeden z ważniejszych w jego dorobku. Taka hybryda, wielki monument z orientalnym saksofonem i kilkukrotną zmianą muzycznego tematu, oraz urokliwym wejściem smyków, delikatnym śpiewem (Something happened on the day he died. Spirit rose a metre and stepped aside. Somebody else took his place, and bravely cried), który przerywa przesterowane i powtarzane jak mantra I’m a blackstar, I’m a blackstar, co od razu zmienia wydźwięk nagrania, wprowadzając nerwówkę do sielankowego nastroju. Trzeba mieć głowę, żeby tak zaaranżować utwór.
Nerwowo jest także w „Girl Loves Me”, gdzie utwór prowadzi prosty bit, smyki pojawiają się subtelnie i znikają z miejsca, a pogłosowy śpiew Bowiego przechodzi w niskie, melodeklamacyjne tony. I jest to jednocześnie jeden z bardziej pozytywnych momentów na Blackstar, zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę samą lirykę (Where the fuck did Monday go?), bo tak radośnie dalej już nie jest. Najpierw otrzymujemy podsumowanie sukcesów i porażek Bowiego w jego życiu („Dollar Days”), przy jednoczesnej kontemplacji, co może zdarzyć się po jego śmierci. Nie żebym był mitomanem i zwolennikiem teorii spiskowych (och, Piotrze, wszyscy są!), ale w świetle faktów można podjąć dialog z wyśpiewywanym przez Davida I’m dying to. Wymowne, a jeszcze bardziej sugestywny jest zamykający Blackstar „I Can’t Give Everything Away”. Fani starszych nagrań Anglika mogą się uśmiechnąć, słysząc motyw z „A New Career in a New Town” (1977 rok!), by dalej toczyć opowieść o przeprowadzce i zaczynaniu wszystkiego na nowo. To też jakże wymowny tekst, który można interpretować na wiele sposobów. Ale dajmy na luz, skupiajmy się na muzyce, która na ★ jest wielce jazzowa. Bowie, rzecz jasna, do jazzu odwoływał się wielokrotnie na swoich wcześniejszych płytach, by nie wspomnieć o Aladdin Sane czy Tonight (w szczególności „Blue Jane”). Mamy 20 dzień stycznia, dajmy sobie spokój, Bowie chorował na raka wątroby, i to na dodatek przez osiemnaście miesięcy. Znam ten ból z doświadczeń rodzinnych, nic miłego, nie polecam. Więc nie dziwmy się nie snujmy insynuacji. Ten depresyjny, mętny wręcz klimat nagrań z Blackstar był jednoznaczny. Bowie się żegnał z fanami, a pożegnał w naprawdę dobrym stylu.
A wiecie, co jest najgorsze? Że często ci wielcy artyści, którzy nagrywają przez lata, potem zjadają własne ogony. Z Bowiem było inaczej. Tutaj każda płyta mieniła się niczym ta gwiazda na niebie. I z Blackstar było podobnie. Ta gwiazda nadal świeciła i nie zapowiadała, by na kolejnych płytach mogło być gorzej. Tak czy inaczej, nie będzie. A kropka nad i została postawiona wysoko. Świat długo, a może i już nigdy(?), nie będzie obcował z aż takim artystą. Artystą przez wielkie A. Może i nie jestem wielkim ekspertem w dziedzinie twórczości Davida Bowiego, ale płyty – nie na wyrywki, nie będzie jak z tabliczką mnożenia przez sen – znam, szanuję, lubię, słuchałem i słucham od lat. I przez to umiem docenić klasę ★. Ta jest bardzo, bardzo.