Przebojowo zawojowała Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, coverem pewnej piosenki, teraz Karolina Czarnecka wydała swój długogrający album Solarium 2.0.
AUTOR: Karolina Czarnecka + UV
TYTUŁ: Solarium 2.0
WYTWÓRNIA: Karrot Kommando
WYDANE: 20 kwietnia 2018
Kabaret, groteska, podśmiechujki, wcale nie tak pod nosem. Ja wiem. Artyzm, sztuka, nawet sztuka współczesna, pogranicze performance’u. Wszystko to wiem.
Ale nie rozumiem.
Ale od początku. Nie rozumiem, odwołując się chociażby do tej wizualnej otoczki czy to projektu-płyty Solarium 2.0, czy projektu-zespołu Gangu Śródmieście, odwołań, niemalże składanego hołdu latom dziewięćdziesiątych, dres, adidasowy pasiak. Wiadomo, powrót tego, czego wtedy się wstydzono, dziś to szczyt mody. Post-internet.
Karolina Czarnecka swoją twórczością, teatrem ubranym w muzyczne skrawki, idzie w stronę quasi-intelektualno-pogardliwego lifestyle’owo elektropopu. Solarium 2.0 to płyta w formie i śpiewie cholernie modna, muzycznie archaiczna. To też jest bardzo długa, bardzo męcząca płyta. Jakby Czarnecka pomysłów miała od liku, jeden, drugi, trzeci na patyku, ale w momencie tworzenia, przyszła jej chwila zapomnienia. Piosenka aktorska, piosenka kabaretowa, rymowanki. Stylistycznie Peszek, Masłowska, tematycznie modnie – feministycznie, czyli to, co się ludziom dziś podoba. Wystarczy znaleźć niszę i lecieć z tematem. Nie twierdzę, że Czarnecka nie jest feministką, nie powiem, że nie chodziła na marsze. Skoro mówi w piosenkach o tym, zapewne tak jest. OK., fajnie, ale można to uznać za swoiste pójście na łatwiznę. Zarówno Gang Śródmieście (Feminopolo), jak i Solarium 2.0, skupione są na gorących w ostatnim czasie zagadnieniach.
Gorące są melodie. Ejtisy i najntisy pełną gębą, do tego rapowe nawijki, elektropopowe, budowane na syntezatorach i skocznej rytmice kawałki. Mało? To wróćmy do, ekhohhhhm, synthpopowych melancholii, które tempem uśpią nawet fanów Barw Szczęścia. Nadal mało? No to sama otoczka. P o s t i n t e r n e t – rzecz dziś tak modna, jak modne w 2007 roku było słuchanie Much. Tak, wiem. Jest nisza, są fani, są osoby, które i będą słuchać, i będą także chodzić na wystawy. Różowe kolory, ostre kontury (to w grafice). Czarne, błyszczące ubrania, ortalion, dres. Golf. To emblematy ubraniowe. Muzyka? bitmaszynowo-syntezatorowa łupanka, dość oporowa, żadne Super Girl and Romantic Boys. Tak jest w „Wycinance”, gdzie dodatkowo drażni fałszujący wokal Czarneckiej, tekstowo też mamy misz-masz, kocioł i śmietnik. Żadna artystyczna-off-poezja. Groteskowo, w stylu Dresden Dolls, jest w „Marszu śmierci”, protest-piosence z kategorii „eko”.
Można przeglądać Solarium 2.0 w rytmie utwór po utworze, punktując każdy kawałek, ale ta płyta jest na tyle męcząca, że można całościowo spiąć wszystko klamrą. „Piosenka o niekońcu świata” nuży i ciśnie melancholijnymi syntezatorami i ciężkim, równie nużącym refrenem. Muzycznie wygrywa „Przytulisko”, ale irytujący, quasi folkowy śpiew Czarneckiej po prostu męczy. Męczy infantylno-popowy „Biały kucyk”. Może to miała być zabawna płyta. Może śmieszna. Może, nie wiem, fajna, odcinająca od tego, co się dzieje w muzycznym świecie. A może lecąca na popularności „Hera Koka Hasz LSD” i Gangu Śródmieścia (CZEMU?). Pewnie wszystko po trochu. A jest niezjadliwa papka, podsumowanie „narcystycznej epoki”, jaką dzisiaj mamy.