Od Crystal Castles chyba nikt niczego już nie wymagał, w końcu zespołu mogło już nie być, mogłoby nie być też Amnesty (I), a jednak jest, tak jak jest nasza recenzja. Opisujemy czwarty album kanadyjskiej formacji. Wbrew opiniom i przypuszczeniom, nie ma się czego bać.
AUTOR: Crystal Castles
TYTUŁ: Amnesty (I)
WYTWÓRNIA: Universal, Fiction Records
WYDANE: 19 sierpnia 2016
Ta muzyka nigdy nie była jakkolwiek wymagająca. Ale umówmy się, ona nie musiała i nie miała taka być. Punkowy zadzior w cyfrowej postaci, dużo krzyków, elektroniczna sieczka z jednej strony, z drugiej zaś kompozycje pełne subtelnych melodii. Tak wyglądał debiut Crystal Castles, tak prezentowała się ich druga płyta. Trzeciej mogło by nie być, bo była cienka jak MKS Kluczbork, a czwartej mogło już w ogóle nie być. Jednak Ethan Kath spiął się, zebrał w sobie, pogodził z rozłamem zespołu i znalazł nową wokalistkę.
Amnesty (I), już bez Alice Glass, która stanowiła o sile Crystal Castles tak na żywo, jak i na płytach, ale z Edith Frances, również drobną, niską i charyzmatyczną wokalistką, która, co tu dużo mówić i przeciągać to na kolejne akapity, udanie zastąpiła Alice. Dlaczego musiała to zrobić? Bo Alice Glass ponad dwa lata temu postawiła grubą kreskę między nią a Kathem, co rozpętało, mówiąc w skrócie, medialną burzę. Było obrzucanie się błotem, zwalanie winy, żalenie. Wszystko to, co w dobrej operze mydlanej się znajduje. Jeśli dorzucimy do tego ćpuńskie zabawy Glass i zarzuty, że była tylko i wyłącznie odtwórczynią głównych muzycznych myśli Ethana Katha – musiało się nie udać. Potem Glass nagrywała z HEALTH (dobrze nagrywała, trzeba oddać, że „Stillbirth”, który Alice napisała z Jupiterem Keyesem miażdży), a Kath poszukiwał. Szukał, szukał, kombinował i komponował, aż znalazł.
Edith Frances toćka w toćkę przypomina Glass. Wizualnie i wokalnie. Drobna, z podobną barwą głosu, raczej krzycząca niż śpiewająca, a gdy już śpiewa, to, tak samo jak Alice, zostaje przez Ethana przesterowana odpowiednio. Cóż, taki koncept; koncept, który sprawdzał się przed laty, który na żywo daje naprawdę energicznego, porywającego tłumy kopa. A jak to wygląda na płycie numer cztery?
Zacznijmy od tego, że być może (b y ć m o ż e) płyta numer cztery powinna być wydana już pod innym szyldem. Tak z grzeczności, z… szacunku? Mniejsza, jest jak jest, jest dobrze. Naprawdę dobrze. Kath nie zatracił umiejętności komponowania chwytliwych kawałków. Otwierające Amnesty (I) „Femen” to interesujące i wciągające intro. Hip-hopowo/witch-house’owa rytmika, ambientowe synthy, dziecięco-upiorne chórki. Czy trzeba chcieć czegoś więcej? Słychać już na samym początku, że Kath nie próżnował, ale więcej dostajemy z kolejnymi utworami. „Fleece” mogłoby spokojnie znaleźć się na Crystal Castles I lub II. Wokal jak z zaświatów, paranoidalne syntezatory, taneczny bit i wciągający, ćpuński refren, który sprawdzi się na każdej rave’owej imprezie lub feście. Minus? Frances mogłaby być bardziej agresywna w swoim śpiewie, nawiązywać do Glass w większym stopniu. Za to fani kochali. Za tę wokalną agresję, większą chrypę w zdzieranym momentami gardle.
Takich hitów, bangerów, sztosów, mocarzy, highlightów – nazywajcie to jak chcecie – na nowej płycie CC nie ma. Nie ma i nie będzie. Na dwójce było jeszcze „Doe Deer”, utwór rewelacyjny i udowadniający, że czasem nieco ponad minuta wystarczy, żeby po prostu skopać komuś tyłki. „Xxzxcuzx Me” takie było, było też świetne w każdym calu, o czym wiedziały co bardziej alternatywne stacje radiowe, głównie te studenckie, katując nagranie Crystal Castles w swoich codziennych plejlistach. A Amnesty (I)? Tutaj mamy wspomniane „Fleece”, mamy „Enth”, bardziej kojarzące się z „Alice Practice” i z niepotrzebnie wzrastającymi, okołohadoukenowymi syntezatorami. Byłoby też „Concrete”, gdyby Kath przyciął kawałek o połowę, zamiast rozmywać go niepotrzebnym nudziarstwem.
„Char” pobrzmiewa echami „Celestiki”, delikatny śpiew, w większości gładkie i spokojne melodie, zresztą takich nagrań jest tutaj więcej. Gdyby witch house jeszcze istniał, takie „Sadist” czy „Chloroform” pewnie tak by się nazywało. Mocno trzyma też Frail, choć i tutaj duet za bardzo rozmył dynamiczne momenty. Dobre, i to bardzo, jest „Ornament”, balladka utrzymana w takim lo-fi-r&b stylu, którego nie powstydziliby się starzy Autre Ne Veut czy How To Dress Well. Naprawdę dobre, ale chyba nie tak dobre jak „Kept”, najbardziej komercyjne nagranie w historii Crystal Castles, nawiązujące popowym charakterem do „Untrust Us” czy „Vanished”, niegdyś sztandarowych utworów Kanadyjczyków. I nie zdziwiłbym się, gdyby „Kept” osiągnął sukces „Crimewave”, albo chociaż odrobinę mniejszy. Wystarczy posłuchać, wsłuchać się i… poczuć groove.
Amnesty (I) to nic innego, jak te same schematy i melodie, te same muzyczne rozwiązania co na wcześniejszych płytach. Sporo rave’u, dużo popu, krzykliwe wokale i taneczne synthy. Ale to pozwala Crystal Castles, nawet w post-glassowej erze, nawet po powielaniu tych samych muzycznych działań, na nagranie albumu dobrego i ciekawego. Nie że przez cały czas, co to, to nie, ale ciekawego – tak.