AUTOR: Coldair
TYTUŁ: Whose Blood
WYTWÓRNIA: Twelves Records
WYDANE: 13 września 2013
Na początku wyśmiałem wszystkie te krótkie recenzje internetowe Whose Blood. No bo jak to? Tak mało o takiej płycie? Czyżby nie znalazło się na niej wystarczająco dużo argumentów, by ją pochwalić lub porządnie zjechać? Wszak tyle czasu Tobiaszowi Bilińskiemu zajął proces realizacji, że grzechem by było nakreślenie w kajeciku ledwie kilku zdań, wysupłanie jakiejś w miarę sensownej oceny i podpisanie się własnym imieniem i nazwiskiem, tudzież pseudonimem. Potem posłuchałem, zastanowiłem się, posłuchałem ponownie, pomyślałem jeszcze raz, znów puściłem i doszedłem do jakże odkrywczego wniosku: a co jeśli to nie z recenzentami jest coś nie tak, ale z płytą? Co jeśli Whose Blood nie da się opisać wyczerpująco?
Nah.
Nie może być.
Od razu na starcie: Tobiasz się postarał, przygotował całkiem zgrabny album, którego słucha się i przyjemnie, i bezstresowo. Z jednym, jedynym podejściem nie mogę się jednak zgodzić. W rozmowie, którą Biliński przeprowadził z FYH! na kilka dni przed premierą Whose Blood główny zainteresowany stwierdził, że to „najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek nagrał”. No i nie jest to prawdą, bo trzeci długograj Coldair to po prostu folk w brzmieniu, jakie znamy od czasów wydania Persephone. Że odejście od Far South? Nie, stylistycznie Whose Blood to suma tego, co znamy z dwóch pierwszych płyt, dzielona przez dojrzałość i pomnożona przez aranżacyjną pewność siebie. Zagmatwałem? No cóż, zdarza się, ale i sam Tobiasz nieźle narozrabiał.
Narozrabiał, przygałganił, nagrał prawdziwą płytę dla prawdziwych huncwotów i pełną bardzo ładnych inspiracji.
No bo spójrzcie sami na początek albumu, tak „złożony”, jak na żadnej innej płycie, która ukazała się pod szyldem Coldair. Persephone w 2011 roku otwierała przestronna, freakfolkowo-ambientowa ballada „All at Once”. Far South witało się ze słuchaczami rozbudowanym dwuutworowym wręcz „I Wonder/Outdated”, znów ambientowym (pierwsza część), i znów folkowym (druga część), tym razem bardzo Sufjanowym utworem. Patrząc przez pryzmat tych dwóch kawałków, „Whose Blood” jawi się jako kompozycja prosta i banalna, ale jednocześnie urokliwa i dograna z pompą. Pierwsze takty tytułowego utworu to cisza i trzaski, które w pewnym momencie przecinają kościelne organy i spokojny wokal Bilińskiego. I dopiero gdy mija dziewięćdziesiąt sekund piosenki, gdy na pierwszy plan wkracza reszta instrumentarium, Coldair mieni się od przepychu i bogactwa. Jest nieźle.
Nieźle ewoluuje w bardzo ładnie w „Sign”, utworze singlowym, który już gdzieś na początku roku promował Whose Blood. Nie skłamię, gdy napiszę, że właśnie ta piosenka to siła płyty i Tobiasz nie pomylił się, wybierając to ponad czterominutowe nagranie na utwór wiodący. Miła linia melodyczna, urokliwy wokal z naprawdę mistrzowsko zaśpiewanym „u u u u u”, które chyba wygra ranking „najładniej zaśpiewane u u u u u u w 2013 roku”. Refren? „I want you to hold it” przy akompaniamencie marszowej perkusji i dostojnych trąbek również jako plus „Sign”. Minus kompozycji? Już od pierwszego kontaktu widać, czego, a raczej kogo Biliński słuchał w okolicach pisania utworu. Sufjanem Stevensem wieje jak stąd do Idaho, i wieje wyraźniej niż w „I Wonder/Outdated” (druga część piosenki). Co jeszcze? Wystarczy posłuchać otwierającego „It’s been a long time It’s been a long time Since I saw the game of your face” i następujące rozszerzenie melodii, żeby docenić piękno kawałka i przemyślane podejście do aranżacji.
Ale skoro mieliśmy Sufjana, oczywiście, że musi być i Bon Iver. Jasne, to porównanie zawsze będzie występować przy utworach folkowych. Pewnie, to jedna z najprostszych (obok Stevensa) szufladek w branży, ale nie ma się co oszukiwać, w przypadku „Holiness” będzie ona jak najbardziej trafna. Z tym, że można się tutaj doszukać także melodii bliskich „Prince” Billy’emu. Sam rytm gry Bilińskiego jest podobny do wielu kompozycji Bonnie’ego, ale falset Tobiasza to czysty Justin Vernon, a uderzenie brzmieniowe przy „I wasn’t there for you” każe przebierać w pamięci w utworach z Bon Iver. Tutaj również na pierwszy plan wychodzą dęciaki i, co na Whose Blood jest standardem, perkusja (rewelacyjna partia w „For Times”).
„Wraith” mogłoby się znaleźć na The Avalanche: Outtakes and Extras from the Illinois Album, no bo przecież nie na Illinois, prawda? „In the Nether” siłę ukazuje w refrenie, „I Fear Death” najbliżej leży Persephone, a „Your Blood” to ukłon w stronę ostatniego albumu Kyst (po części).
Wymieniać i wymieniać można bez końca, bo w każdym z utworów a to doszukamy się Stevensa, a to jakichś nalotów TV On the Radio albo Fleet Foxes, lub też tego nieszczęsnego Vernona. Co jednak należy podkreślić? Jedną, jedyną prostą, banalną, lecz przy tym kluczową rzecz.
Tobiasz Biliński podszedł do Whose Blood w sposób wyjątkowy. Płyta powstawała bardzo długo, dość powiedzieć, że niekiedy i w trudnych warunkach dla głównego zainteresowanego. Słuchacze musieli czekać i czekać, wytwórnie, które miały wydać nowy album Coldair, zmieniały się jak dziewczyny Wesołowskiego w Na Wspólnej, ale efekt finalny nie tyle można, ale trzeba uznać za zadowalający. Więcej – za udany. Jedenaście kompozycji, z których większość trzyma poziom potencjalnych hitów, kilka zaś można by było sobie darować („Hometown”, dla przykładu). Co dalej? Rozwija się nam ten Tobiasz, rozwija i spokojnie można go uznać za wiodącego singer/songwritera młodego pokolenia. Fajnie, należy mu się i nie piszę tego tylko dlatego, że ładnie wychodzi na zdjęciach w towarzystwie kotów.