AUTOR: Coldair
TYTUŁ: The Provider
WYTWÓRNIA: Twelves Records
WYDANE: 15 stycznia 2016
Dziwnie jest pisać o płycie Coldaira, gdy nie jest ona taka, do jakich Biliński zdążył przyzwyczaić słuchaczy. Akustyczny folk, odniesienia do Sufjana Stevensa czy Sama Amidona odeszły w zapomnienie. Rozległe aranże na perkusję, dęciaki czy smyki zostały na The Provider zastąpione sporą ilością klawiszy i elektroniki. Efekt? Płyta, o jaką Tobiasza Bilińskiego byśmy kilka lat temu nie podejrzewali, a której wyglądu można się było spodziewać po udostępnieniu singli czy chociażby po remiksie „The Spin”, utworu Inqatora. Ale zanim przejdziemy do The Provider, jeszcze kilka faktów i fakcików.
Jeśli mam, a na pewno chcę być szczery, single nie powalały. Od pierwszego udostępnionego „Endear” materiał mi nie stykał, nie łapał za nic, raczej wolałem kawałek wyłączyć i puścić coś z Far South czy Whose Blood, niż iść dalej w zapętlenia. Kolejne „Denounce” i „Perfect Son” tylko ten stan pogłębiały. No nie było chemii, po prostu. Zdarza się. Słuchając jednak The Provider w całości, to zdanie ulega zmianie. Jasne, za sprawą płyty nie wrócimy do akustycznego czy folkowego Coldaira, nie ma się co łudzić, ale czwarte studyjne wydawnictwo Tobiasza Bilińskiego to ten sławny już groover. Każde kolejne odtworzenie albumu poprawia wcześniejsze wrażenie. A to się ceni. Nawet jeśli nie jest się fanem (bądź fanką) elektropopu/synthpopu/jak zwał, tak zwał.
Jeśli przypomnimy sobie, z jakich muzycznych rejonów Biliński startował, można czuć zdziwienie. Urodzony w norweskim Fredrikstadzie artysta zaczynał od projektu Kyst, pierwotnie solowego, a w pełnej krasie figurującego jako trio, tworzone jeszcze z Ludwigiem Plathem (Touchy Mob) i Adamem Byczkowskim (Better Person). Samodzielnie Tobiasz Biliński nagrał i wydał epkę Tar, do której następnie dorzucił – już w zespole – dwa albumy: Cotton Touch i Waterworks. Płyty były to dobre, żeby nie napisać: bardzo dobre, bazujące na folku, ale z elementami i post-rocka, i muzyki improwizowanej. Dzięki nim o Kyst usłyszał świat i nie jest to określenie górnolotne. Zespół koncertował w kraju, zagranicą bliższą i dalszą, chociażby w Hiszpanii. Tak było w większym gronie.
W mniejszym Biliński rozpoczął skromnie – albumem Persephone, który spotkał się i z popularnymi zjebkami (m.in. Filipa Szałaska), i z nadmiernym słodzeniem w stylu „ach i och”. Należy pamiętać, że wówczas (rok 2010, Persephone ukazało się nakładem własnym, czyli minilabelem rozruszanym przez Tobiasza, Gingerbread Records) było to przecieranie szlaków pod nazwą Coldair. Następna płyta, wydana rok później Far South, ukazała Bilińskiego w lepszym świetle. Rysował się nam prawdziwy singer/songwriter, jakiego w Polsce nie było, artysta świadom swojej jakości, ale posiadający jednocześnie ogromną wrażliwość, w tym, a może i przede wszystkim muzyczną. W 2011 roku pisałem przy okazji drugiego solowego wydawnictwa Bilińskiego, że była to „próba rozliczenia się z przeszłością, z jej demonami i historiami ostatniego roku w życiu muzyka”. Dodałem też, że było to „nagięcie, ale ładnie brzmi, a to już coś”. Mamy rok 2016, od wydania Far South minęło sporo czasu, by nie napisać: szmat bez liku, jednak nadal uważam tamtą płytę za jedną z lepszych, jakie ukazały się w kraju. A potem Coldair dodał jeszcze Whose Blood. Pamiętam, jak przeciągała się premiera wydawnictwa, rozmawialiśmy z Tobiaszem przed stołeczną Eufemią i był problem wytwórni oraz zapowiedzi nowej płyty. Na nią trzeba było jednak czekać do piątku trzynastego, trzynastego września, ale warto było czekać, bo Coldair stworzył płytę bardzo dobrą. Nie tak dobrą i osobistą jak Far South, nie tak minimalistyczną jak Persephone, ale chyba o podobnie mrocznym wydźwięku. I wydał ją samodzielnie, we własnej oficynie Twelves Records. Przy okazji premiery również na FYH ukazał się wywiad z Tobiaszem Bilińskim i była to rozmowa rzeka, rozmontowująca prace nad Whose Blood bodajże w pełni (Nie chodzi o miłość do martwych zwierzaków). A sama muzyka? Pełniejsza, bogatsza, rozpisana z rozmachem, wykonywana przede wszystkim z zespołem.
Minęły kolejne lata. Z 2013 roku zrobił się najpierw 2015 i pierwsze single, a następnie styczeń 2016 roku. Mamy The Provider, płytę zupełnie inną, płytę muzycznego kolosa. Płytę także elektroniczną, choć także nagraną przy pomocy utalentowanych muzyków. Najpierw personalia: Hubert Zemler na perkusji gwarantuje wysoki poziom, Wojtek Traczyk na basie też nie jest postacią anonimową.
Tyle tytułem wstępu.
Czwarty album Tobiasza Bilińskiego, jak już wspomniano tutaj setki razy, jest inny. Syntezatory, mechaniczna perkusja, spora doza elektroniki i przesterowany wokal Coldaira sprawiają, że cały materiał brzmi odlegle i ponuro. Weźmy te rozstrojone klawisze w „We Are Weak”, one nakazują szukać muzycznych skojarzeń z elektroniką lat osiemdziesiątych. Bit to z kolei ukłon w stronę jakiegoś lo-fi r&b, czyli kłania nam się How to Dress Well czy inne Inc. Te porównania nie są wyssane z palca, bo Coldair poszedł właśnie w taką elektronikę. O ile sformułowania folkowy feeling w elektronicznym wydaniu w skandynawskiej odsłonie kazałby szukać w szafce z takimi poczwarkami jak KARI, Bokka, Fismoll i inne złe rzeczy, no w skrócie: katalog Nextpop i rodzima alternatywa, którą kupują wszyscy wciągający hajpowane tematy słuchacze, tak w przypadku The Provider nie wypada to tak samo. Oczywiście, zmiana jest aż nadto zauważalna – jedni się cieszą, inni smucą – ale na tej płycie jest kilka perełek.
Do takich zaliczymy „All I Meant” z kapitalną perkusją i iście mrocznymi zejściami na syntezatorze, które wypełniają właśnie łamany bit. „Denounce” to po lepszym osłuchaniu przebój. Dużo pogłosów, wysokie partie wokalne Bilińskiego, rozkręcone przestery i momentami nawet drone’owe szumy. Motyw na 2:22 z apokaliptycznym wejściem instrumentów po chwilowym wyciszeniu sprawdza się znakomicie, a złowrogie i smętne „Suit Yourself” udanie zamyka całe wydawnictwo. Jest też dostojne i popowe „Pretty Mind”, któremu można wróżyć udaną komercyjną przyszłość. Ale po dłuższym zapoznaniu najwięcej zyskuje singiel numer jeden i jednocześnie otwieracz The Provider, utwór „Endear”. Ten kawałek ma wszystko, czego potrzeba do zrobienia elektronicznego hitu w wersji soft. Jest stopniowe budowanie napięcia oparte na ambientowych synthach, jest pogłosowy wokal, pozostawiony sam sobie gdzieś w pustostanie, gdzie echolokacje rządzą się swoimi prawami. Do tego po chwili dołącza nierównomierna perkusja, by w pełni zabłysnąć delikatnym i przenikliwym śpiewem Bilińskiego. Tak, „Endear” to najlepszy i najbardziej przebojowy, ale też najbardziej mainstreamowy kawałek na płycie. Te momenty wyciszenia, nachodzące na siebie partie wokalne, samotne nucenie podległe jedynie jednej linii syntezatora i kumulacyjny moment przy 4:46, do którego dołącza gitara, budują atmosferę i utworu, i samej płyty.
Płyty na pewno nie rewelacyjnej, na pewno nie najlepszej w całym wydawniczym dorobku Tobiasza Bilińskiego (Kyst i Coldair razem wzięte), ale z całą pewnością innej. Coldair otworzył sobie nową muzyczną furtkę. Zdaję sobie sprawę, że ewolucja, że chęć zmiany, nie neguję. Szkoda tylko, że ten folkowy i akustyczny projekt został już zamknięty i schowany na samo dno dużej jak BESTÅ szafy. No ale Coldair dobrze i w tej odsłonie wypada. Czy osiągnie komercyjny sukces za sprawą The Provider? Cóż, nowe środowiska na pewno natkną się na ten mroczny jak północne rejony Skandynawii album i go łykną. Bo The Provider do łyknięcia jest. Muzyczni puryści muszą się do niego po prostu dłużej przekonywać. Ja to robiłem od 13 grudnia.