Krakowski zespół Stonerror wydał niedawno swoją drugą płytę długogrającą. O albumie Widow in Black, który powstał pod czujnym okiem Maćka Cieślaka ze Ścianki, opowiada basista i autor tekstów, Jacek Malczewski.

Materiał na Widow in Black powstawał grubo ponad rok. Przystępując do komponowania muzyki i pisania tekstów, nie mieliśmy z góry założonej wizji. Zdaliśmy się na instynkt, improwizację i dużo wspólnego jammowania, bo taki styl tworzenia najlepiej się w naszym zespole sprawdza. Po nagraniu piosenek i ułożeniu tracklisty okazało się jednak, że muzycznie i tekstowo wyszedł nam nieomal koncept album. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale zarówno klimat poszczególnych utworów, jak i zawarte w nich opowieści ułożyły się w wyjątkowo spójną całość. To jedna z tych wynagradzających niespodzianek, które towarzyszą pracy artystycznej.

„SHIPS ON FIRE”

Energetyczny opener zbudowany wokół mocnego sabbathowskiego riffu, który długo kojarzył mi się z numerem Aerosmith „Sweet Emotion” (koledzy uważali, że bredzę, może mieli rację). W zwrotkach na pierwszy plan wyskoczył basowy groove, który świetnie buja publicznością na koncertach. Słowa zaczerpnąłem ze ścieżki dialogowej Łowcy Androidów Ridleya Scotta. Opowiedziałem nimi historię o niemożliwej i skazanej na klęskę miłości dwojga ludzi, którzy mimo to rzucają się w nią, chcąc maksymalnie wycisnąć każdą z tych paru wspólnych chwil, jakie dostali w prezencie od losu. To dość dramatyczna historia, osobista zresztą, ale podszyta przekorną energią i desperackim optymizmem.

„WIDOW IN BLACK”

Dynamiczny numer, który muzycznie nawiązuje do różnych naszych młodzieńczych fascynacji; słychać w nim echa Jane’s Addiction i Pearl Jam. Zmontowaliśmy go błyskawicznie: Faza (gitarzysta) przyniósł główny riff, ja od razu wbiłem pod spód rozkołysany motyw basowy. Łukasz (wokalista i gitarzysta) dodał refreny i bridże, Maciek (perkusja) zadbał o nieoczywiste rozwiązania aranżacyjne. Tekst jest miłosnym wyznaniem pacjenta, który odczuwa niszczycielską fascynację seksowną psychoterapeutką. Wredna małpa, świetnie bawi się całą tą okrutną sytuacją.

„TUMBLEWEED”

Faza skomponował świetny motyw gitarowy, zamykając się w pokoju przed swoją córeczką, która go czymś mocno rozeźliła. Potem całymi tygodniami męczyliśmy ten motyw na próbach, nie mogąc znaleźć pomysłu na aranżację. Przełom nastąpił, kiedy zapętliłem transowy podkład basowy, a reszta numeru stopniowo sama się odsłoniła przed nami. Słowa oddają klimat chłodnej, księżycowej nocy na pustyni, opowiadają o sadomasochistycznym, erotycznym klinczu poprzedzającym nieuchronne rozstanie i rozpad relacji miłosnej.

“KINGS OF THE STONE AGE”

Żartobliwa, energiczna petarda. Muzyka na tyle kojarzy się z wczesnym Queens of the Stone Age, że turlając się ze śmiechu, nadaliśmy numerowi taki właśnie bezczelny tytuł. Piosenka jest, a jakże, o miłości. Fizycznej, gibkiej i zwinnej. Tekst oparłem na erotycznych gierkach słownych z filmów o Bondzie. Refreny ściągnąłem od Bowiego i Stoogesów – celowo, David i Iggy są dla mnie tak samo ważnymi punktami odniesienia, jak dla Josha Homme’a z QOTSA, więc wszystko się ładnie domyka. Genialny efekt daje kosmiczny syntezatorek, który dograł nasz producent, Maciek Cieślak.

„DOMESDAY CALL”

Postpunkowa petarda zbudowana na świetnym, trochę soundgardenowym riffie Łukasza. Do tego transowe, oszczędne zwrotki i pędzący ogon z gitarami a’la Sonic Youth. Ciężko to było zaaranżować, wciąż mieliśmy pod palcami za dużo dźwięków i koniec końców trzeba było odejmować kolejne partie gitar, aż wyłoniła się spod nich właściwa forma. Numer jest o tym, jak rozpada się twoje życie, rozpaczliwie szukasz pomocy, a ona znikąd nie nadchodzi. Wymyśliłem, że będzie to rozmowa telefoniczna z Jezusem – operatorem pogotowia ratunkowego podczas Apokalipsy. Rzecz jasna, w słuchawce odpowiada cholernie sarkastyczna automatyczna sekretarka: nic z tego, abonent niedostępny, goń się frajerze. W rolę sekretarki wcieliłem się osobiście, dodając przy tym basowe flażolety imitujące sygnał telefoniczny. Tytułowy „Domesday” („dzień rozrachunku”), archaiczne staroangielskie wyrażenie, zapożyczyłem ze spisu majątków ziemskich z epoki Wilhelma Zdobywcy. Podoba mi się mocne brzmienie tego słowa.

„HELLFIRE”

Numer w całości skomponowany i zaaranżowany w najdrobniejszych szczegółach przez Fazę. Bardzo dobrze skonstruowany, chapeau bas. Świetnie łączą się w nim klimaty a’la Alice in Chains oraz główny motyw gitarowy zainspirowany przez „Man on the Moon” R.E.M. Pojawia się też lekko jazzujące, ściankowe solo gitarowe. Fantastyczną robotę odwalił Łukasz, układając przejmującą linię wokalną. Zwłaszcza zwielokrotnione chórki tworzą niesamowitą atmosferę grozy i sądu. Lirycznie: nasz bohater, któremu właśnie rozpadł się świat, schodzi do piekła lub do Hadesu, gdzie przechodzi próbę ognia. Wychodzi z niej oczyszczony, odrodzony i wzmocniony, zrywając się do lotu. Jest tu trochę Dantego Alighieri, są motywy z greckiej mitologii. Ważne, że ostateczne przesłanie jest krzepiące.

„ASTEROID FIELDS”

Jedyny instrumentalny numer na płycie. Powstał w trakcie sesji nagraniowej. Mieliśmy w zanadrzu świetny riff gitarowy Fazy i moje doorsowskie plumkanie na basie, które Cieślak ze śmiechem określił jako melodyjkę o krasnoludkach. Na szczęście pomógł nam zaaranżować całość i skomponował świetną kulminację brzmiącą jak startująca rakieta. Dograł też kosmiczne dźwięki na gitarze. Od początku pracy nad numerem do jego nagrania minęło może półtorej godziny. Tytuł wymyśliliśmy z Fazą, któremu przyśnił się lot przez pas asteroidów, a ja dodałem takie bitelsowskie skojarzenie. Kosmiczna tematyka swobodnego lotu dała nam zgrabny łącznik między „Hellfire” i „Mothership”.

„MOTHERSHIP”

Z początku nie znosiłem tego numeru. Pierwsze wersje wydawały mi się nieznośnie pompatyczne i pretensjonalne, natomiast reszta zespołu wkurzała się na mnie, uważając, że to świetna kompozycja. Mieli rację: po wielu bojach i ja ją pokochałem. Długo czułem wewnętrzną blokadę przed napisaniem tekstu, choć Łukasz od razu ułożył świetną, emocjonalną linię wokalną. Pewnego dnia coś się jednak we mnie przełamało i od strzała wyplułem tekst o kosmicznej samotności i alienacji, o obojętności wszechświata na ludzkie cierpienie. Pojawia się tu odniesienie do Space Oddity Bowiego i filmów sci-fi, z Kosmiczną Odyseją na czele. Podczas nagrywania częściowo sam go w zwrotkach zaśpiewałem – wstydziłem się potem jak cholera, ale efekt końcowy, zwłaszcza harmonie wokalne z Łukaszem, jest chyba niezły. Uwielbiam końcówkę numeru, w której gęsto siekąca perkusja stwarza efekt deszczu meteorytów, wściekle bombardującego kabinę statku z uwięzionym w niej samotnym astronautą.

„REVELATION”

Numer powstał jako ostatni i od początku wiedzieliśmy, że będzie zamykał album. Tekst jest – co na tym albumie nietypowe – optymistyczny i buddyjski, opowiada o duchowej przemianie, zerwaniu z demonami przeszłości i radosnym odrodzeniu. Skreśliłeś złych ludzi, czujesz lekkość i ruszasz przed siebie. Sama kompozycja jest prosta i ładna, pobrzmiewają w niej nasze ukochane lata dziewięćdziesiąte. Maciek Cieślak znów spisał się na medal, dodając do numeru ściankowy, transowy ogon, wyraźnie zahaczający o estetykę Velvet Underground i Stoogesów. Wspaniale się łoi tę partię na zakończenie koncertu.


AUTOR: Stonerror
TYTUŁ: Widow in Black
WYTWÓRNIA: My Shit in Your Coffee
WYDANE: 22 maja 2019


Artykuł powstał przy współpracy z Agencją Cantara Music.

%d bloggers like this: