O swojej nowej płycie w Czynnikach pierwszych opowiada Flint. O czym są kawałki na Złej sławie? Tego dowiecie się z lektury poniższego tekstu, który wyszedł Flintowi baaaardzo ciekawie!
„ZŁA SŁAWA”
Jeden z najsłabszych numerów na płycie. Nudne intro – chyba nie starczyło inwencji, żeby to był pełnoprawny numer, ale mimo wszystko szkoda to było wyrzucać, bo i tak nie było z czego wybierać materiału na płytę, więc niech będzie. Intro na miarę naszych czasów – trochę narzekania, zblazowania i gwiazdorzenia i nawet kozacki bit z mocnym dropem tego nie uratuje. Wchodzimy do piekła.
„CAŁE ŻYCIE NA SUPPORCIE”
Bezwzględnie największe gówno i kakofonia na Złej sławie – wożenie się na ksywkach i przechwalanie nikłymi sukcesami scenicznymi. Jedynym jasnym punktem tego utworu jest muzyka, ale mimo wszystko pozostaje niesmak i uczucie zażenowania. Dzięki takim kawałkom na zawsze pozostanę jedynie supportem i może dobrze, bo wychodząc z tym na scenę po godzinie 20:00, mógłbym się narazić na wyłapanie na mordę kufla z piwem.
„MOJA PIERWSZA GROUPIE”
Szowinistyczne, seksistowskie gówno promujące rozwiązłość seksualną i powielające kretyńskie wzorce zza oceanu. Moja dziewczyna chciała mnie za to zabić, ale prawda jest taka, że powinna to zrobić zanim napisałem ten utwór, bo to najgorszy numer na płycie. Miało być wrażliwie i romantycznie, a wyszło jakieś ckliwe gówno bez ładu i składu. Kandydat na polski hymn Mistrzostw Europy we Francji w 2016 roku.
„WRACAM DO DOMU”
O nie. Tego jeszcze nie było. Nie udało mi się nigdy nagrać żadnego hitu, więc chwytając się brzytwy, myślałem, że jak ukradnę cudzy refren z już gotowego hitu i dorzucę do tego smętną historię o rozstaniu, to w końcu będzie banger. Nic bardziej mylnego, wyszła największa szmira tego roku i zdecydowanie jeden z gorszych utworów nie tylko na płycie, ale w mojej całej wątpliwej karierze. Idealne do podpierania ścian na szkolnych dyskotekach.
„MÓJ PIES”
No tak, nie udały mi się kawałki o miłości, nie udało się żadne bragga, ani kawałki o imprezach, więc trzeba było spróbować czegoś zupełnie innego. Efekt? Mój pies pewnie przewraca się w grobie, słysząc porównania do Scooby-doo i Lassie. Jedyny pozytywny aspekt tego numeru to muzyka Luxona, ale nic tu po niej, skoro przez całe trzy minuty kawałka położony jest na niej mój wokal. Najgorszy kawałek na tej chujowej płycie. Gdyby Violetta Villas usłyszała go w odpowiednim momencie swojego życia, raczej kupiłaby sobie rybki w akwarium, zamiast robić z domu schronisko.
„ŚPIEW SYRENY”
Marna podróba Skrillexa. Nie doliczyłem, ile tam jest tych zwrotek, ale co najmniej o trzy za dużo. Refren też mogłem sobie darować, bo brzmi jakby nagrywały go poznańskie słowiki po całonocnej libacji z ekipą Arki Noego. Ciężko w to uwierzyć, ale spośród 12 gównianych baboli na Złej sławie, ten utwór jest królem bycia gównianym. Nie słuchać przed 2050. A najlepiej w ogóle nie słuchać.
„TYLKO HAJS”
Siódmy utwór jak siódmy grzech główny, czyli lenistwo. Słuchając tego ścierwa, człowiekowi odechciewa się żyć, a jedyna aktywność na jaką ma się ochotę, to stracić słuch. Pięć minut pierdolenia o pieniądzach, brak jakiejkolwiek logiki i płacz, że się nie zarabia na muzyce kokosów. Lepiej te pięć minut wykorzystać na obranie ziemniaków albo przeczytanie składu twarogu wiejskiego, byle w ciszy. Mój faworyt do tytułu najbardziej beznadziejnego utworu z tej pseudo-płyty.
„CHCĘ CIĘ JESZCZE WIĘCEJ”
Adresatem tego utworu jest chyba talent muzyczny, bo tego autorowi wyraźnie brak. A fakt, że właśnie napisałem o sobie w trzeciej osobie jest najlepszym dowodem na to, jak bardzo wstydzę się tego chujowego kawałka, który miał być megahitem, a wyszedł odgrzewany kotlet, który śmierdział starą podeszwą już na moim ostatnim mixtapie, tylko że wtedy jeszcze miał nawet niezły bit. Nie ma drugiego tak słabego numeru na płycie.
„ZYRTEC”
Chyba mnie pojebało, żeby nagrywać kawałek o jakimś leku, ale widocznie miałem nadzieję, że uda mi się go sprzedać koncernowi farmaceutycznemu do jakiejś reklamy. Szkoda, że nie pomyślałem, że nikt nie reklamuje leków na receptę. Dzięki temu dramatycznemu nieporozumieniu jedyne, na co mogę liczyć, to wyrok w zawieszeniu w ewentualnym procesie sądowym. Wspomniałem, że to najczarniejsza dziura tej płyty?
„DEADLINE”
Już wkrótce czeka mnie praca w korporacji, bo za tak gówniany album nikt mi nie da nawet propsów, nie mówiąc już o jakichkolwiek pieniądzach. Może to i dobrze, bo w końcu nauczę się trochę pokory i życia i zacznę się zachowywać jak facet, a nie rozwydrzony dzieciak, któremu mama nie chce kupić cukierka. Idealne tło muzyczne do samobójstwa za pomocą przytrzaśnięcia sobie głowy pokrywą od ksero. To najlepszy kawałek na tej płycie. Kurwa, chyba Was pojebało, jeśli myślicie, że mówię serio. Brzmi jakby skomponował go cygan, który śmiga z akordeonem po tramwaju.
„JESTEM SKOŃCZONY”
Świetny tytuł. Na tym może zakończmy, bo to najgorszy kawałek na płycie, więc nie chciałbym kopać leżącego.
„K.O.”
Ten utwór jest jak szkolny dzwonek. Mimo, że facetka od fizy coś tam jeszcze pierdoli i zadaje jakieś lekcje do domu, to i tak wiesz, że jesteś już bezpieczny, bo zaraz ten koszmar się skończy i będziesz mógł iść do domu. Ten utwór nie jest najgorszy. Jest prze-kurwa-fatalny, a jego jedyną zaletą jest to, że nie ma po nim już żadnych innych numerów i ta gówniana płyta się wreszcie kończy.
Jeżeli przesłuchaliście całość, to jebnijcie się w łeb, bo jesteście najgorsi.
****
WYTWÓRNIA: KOKA BEATS
WYDANE: 7 listopada 2014
WIĘCEJ O: FLINT
INFORMACJE O ALBUMIE