Trzynasta edycja festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach pokazała nam spójną wizję tego, jak powinien wyglądać letni festiwal muzyczny.
W dobie videostreamów, błyskawicznych relacji i twitterowych debat, gdzie miernikiem wartości jest liczba lajków i szerów, a na świat duża część z nas spogląda przez instagramowe filtry, na pozór ze swoim przekazem można trafić tak szeroko, jak nigdy wcześniej. Żywotność każdej informacji to jednak zaledwie kilkanaście sekund. Jak zatem skupić czyjąś uwagę na dłużej niż przelot po instastories? Zaufać i zostawić otwarte drzwi. Pozwolić odkrywać na własną rękę, błądzić i odnajdywać się. Mam nieodparte wrażenie, że z takiego właśnie założenia wychodzą organizatorzy festiwalu Nowa Muzyka w Katowicach. Tegoroczna edycja Taurona pokazała, jak wiele mają jeszcze do zaoferowania letnie festiwale muzyczne i jak niewiele warte są wszelkie prorocze wizje postępującego zmierzchu ich formuły. Połączenie muzyki ze sztukami wizualnymi, tańcem i performance, teatr, wystawy. Już „na papierze” line-up TNMK 2018 wyglądał dość okazale. W praktyce wyszło jeszcze lepiej, mocniej i intensywniej niż zakładałem w najśmielszych scenariuszach, a trzynastka w najmniejszym stopniu nie okazała się pechowa (tylko ta sobotnia pogoda…).
TNMK od lat reklamuje się jako festiwal prezentujący najciekawsze zjawiska w muzyce elektronicznej, jazzie i hip-hopie. Jak mało który z festiwali ma on jednak odwagę zestawiać te gatunki w bezpośrednim sąsiedztwie, poszerzając paletę doświadczanych emocji z zaskakującą lekkością. Tu nikogo nie dziwi bliski kontakt w grafiku przedwojennego polskiego jazzu z footworkiem i Detroit techno. Największym triumfem promowanej tu kultury otwartości jest właśnie to, że ci sami ludzie, którzy w sobotni wieczór w pełnym skupieniu, z zamkniętymi oczami chłonęli ambientowy set Wolfganga Voigta, z równie dużym entuzjazmem chwilę wcześniej tańczyli w dźwiękach marimby do przerobionych na latynoską modłę szlagierowych coverów w wykonaniu Señor Coconuta. I to bez jakiegokolwiek wartościowania. Podobnie w piątkowy wieczór spora grupa osób zapewne prosto ze świetnego koncertu Jazz Bandu Jana Młynarskiego i Marcina Maseckiego przeniosła się pod scenę, na której ze swoim muzycznym performance’em wystąpiła Fever Ray, jakże odległa stylistycznie od przebojów polskiego przedwojnia. Kluczem do zrozumienia tych połączeń jest właśnie otwartość. Pakując się na festiwal, w głowie zawsze ma się chociaż ramowe wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał każdy z festiwalowych dni. Tu najlepszym planem było pozwolenie, by line-up sam poprowadził nas własną ścieżką, czasem nawet kosztem występów, które początkowo planowaliśmy zobaczyć.
Piątkowy wieczór rozpoczął się jednocześnie na dwóch scenach. Jedną z nich zajął nowozelandzki songwriter Jordan Rakei. Intymne kompozycje, dedykowane raczej niewielkim przestrzeniom, zdołały szczelnie otulić całkiem pokaźnych rozmiarów halę, w której ulokowano Scenę Miasta Muzyki. Po tym koncercie nikogo nie powinno już dziwić, dlaczego Jordanem zainteresowała się wytwórnia Ninja Tune. Ten piekielnie zdolny 26-latek zwyczajnie ma soulową duszę! Trzymając się wątków spirytystycznych, ducha przedwojennych polskich szlagierów, z charakterystyczną dla tych czasów dawką humoru, przywołał Jazz Band Młynarski – Masecki. Chociaż tego wieczora i nocy nie brakowało innych chwytliwych melodii, to jeszcze w poniedziałek łapałem się na nuceniu „How do you do, Mr. Brown?” i „Abduł Bey”. To tylko potwierdza, jak ogromna siła drzemie w kompozycjach Henryka Warsa czy braci Gold. Jazz zdecydowanie sprzyja robieniu teatralnego wręcz show, a zarówno Marcin Masecki, jak i Jan Młynarski są urodzonymi showmanami. Przeważająca część publiczności została więc pod sceną do ostatniego kawałka, mimo że kilkadziesiąt metrów dalej swój sceniczny performance rozpoczynała już Fever Ray. W trakcie jej występu równie ważne, co sama muzyka, było też przesłanie, które za nią stoi. Karin Dreijer z towarzyszącymi jej muzykami i tancerzami porwała tłum, wywołując przy tym maraton ciarek na każdej części ciała. Gdyby tylko energię płynącą ze sceny można było puścić w obieg, sponsor tytularny katowickiego festiwalu poszedłby z torbami.
>>Zobacz fotorelację z festiwalu!
Nie mniej energicznie przebiegł występ urodzonego w Granadzie Kid Simiusa. Chociaż miejsce, w którym odbywał się koncert, czyli niewielki Amfiteatr NOSPR wygląda bardzo niepozornie, to za sprawą publiczności rozrósł się co najmniej dwukrotnie! Gęsty tłum okalający scenę ze wszystkich stron tańczył i skakał, nakręcając i muzyków i siebie nawzajem. Nic więc dziwnego, że korzystając ze sposobności, zaraz po ostatnim utworze, do sympatycznego Hiszpana ustawił się długi wężyk chętnych na wspólne zdjęcie. Niestety festiwalowy grafik nie znał litości, więc czym prędzej udaliśmy się pod scenę Red Bull Music, by zobaczyć – już po raz kolejny – związanego z legendarną wytwórnią Northern Electronics Varga. Jego set nie urwał jednak żadnej części ciała, ale na szczęście skutecznie zadbał o to występujący nieco wcześniej w tym samym miejscu Erik Wiegand, znany jako Errorsmith. Fanom nieco bardziej uładzonej elektroniki do gustu z pewnością przypadł natomiast wysycony tropikalnymi akcentami set sympatycznego rudzielca z Woodstock w stanie Nowy Jork. Photay całkiem słusznie zestawiany jest z samym Aphex Twinem – jego warsztat muzyczny naprawdę imponuje.
***
Nie tak miał wyglądać w Katowicach sobotni poranek, jednak przywitał nas chłodny wiatr i ciemne chmury. Na szczęście nie odstraszyło to może niewielkiej, ale zaangażowanej grupki osób, by zaraz po późnym śniadaniu udać się do Parku Boguckiego, gdzie od 11 rezydowało Biuro Dźwięku i zaproszeni przez nie artyści.
Sobota była również dniem historycznej dla Nowej Muzyki premiery – pierwszy raz na festiwalowej scenie zobaczyliśmy teatr. Sztuka „Uran Uran” według pomysłu kuratora sceny Carbon, Wojtka Kucharczyka za sprawą specjalnie na tę okazję przygotowanych kostiumów, rozświetliła wyciemnione wnętrza sceny More Music Hall całą paletą barw. W tym samym czasie całkiem sporym zainteresowaniem cieszyli się Piotr Kaliński i Daniel Drumz występujący jako JANKA. Wtedy jeszcze nic nie wskazywało na to, że festiwalowa publiczność oszaleje na punkcie dźwięków marimby. Do dziś nie daje mi spokoju pytanie, jak w głowie Uwe Schmidta (aka Atom) zrodził się pomysł, by przerobić klasyki takie jak „Around the World” czy „Sweet Dreams” na latynoską modłę i grać koncerty z udziałem zwariowanej sekcji dętej – ale był to strzał w dziesiątkę. W teorii brzmi jak rodzinna majówka w Niepołomicach – w praktyce to był absolutny sztos! Tym trudniej było przestawić się na dalsze elektroniczne wojaże z młodziutkim kanadyjskim duetem Essaie Pas i wyjadaczem parkietów Burntem Friedmanem.
Trudne decyzje są nieodłącznym elementem każdego festiwalu i tak jak do tej pory radziłem sobie z tym raczej gładko, tak od północy – pewnie nie tylko ja – przeżywałem prawdziwą gehennę. GAS czy Sote? Moritz von Oswald czy Jlin? A może Son Lux? Tu nie było dobrego rozwiązania. Zszargane nerwy znalazły ukojenie w balansującym na granicy mistycznego przeżycia ambientowym secie Wolfganga Voigta. Jego album Rausch ujął mnie jeszcze bardziej niż uważany przez wielu za opus magnum niemieckiego twórcy Narkopop – także na żywo. Z tak oczyszczonym umysłem dokonałem chłodnej kalkulacji – skoro Jlin już parę razy widywałem w innych okolicznościach, to postawię na Son Luxa. I nie zawiodłem się. Chociaż chwilami nagłośnienie nieco dławiło się przy niższych partiach, starannie rozplanowany set pochłonął mnie bez reszty. Duża w tym zasługa perkusisty Iana Changa, którego gra wymyka się spod znanych śmiertelnikom kategorii rytmicznych. Całkiem miłą pogawędkę z publicznością uciął sobie z kolei lider zespołu – Ryan Lott, który w trakcie utworu „All Directions” zaktywizował publiczność, by zastąpiła looper i sama odśpiewywała powtarzający się motyw. Dla takich chwil i takich wspomnień warto schować telefon głęboko w kieszeni, by zarejestrować ten moment w głowie, a nie na karcie SD.
Meandrując między idealnie sklejonym setem didżejskim Izraelczyków z Red Axes i jeszcze bardziej skocznym kuduro w wykonaniu Gato Preto, zupełnie zapomniałem o grającym w tym samym czasie Benie Froście. To był chyba właśnie ten moment, kiedy festiwal sam zdecydował, co pokaże mi w danym momencie. I absolutnie nie żałuję żadnej minuty spędzonej pod sceną Carbon, bo afrykański żar, mimo niskiej temperatury na zewnątrz, wprost lał się z głośników. Wszyscy jednak niecierpliwie czekali na jeszcze jeden, finalny akcent trzynastej edycji festiwalu Nowa Muzyka – występ urodzonego w Caracas Alejandro Ghersiego. Arca zaprezentował się publiczności w wyjątkowo skąpej kreacji. To, co wydarzyło się, kiedy Wenezuelczyk zapanował nad Sceną Miasta Muzyki zdecydowanie wykracza poza definicję koncertu. Artysta raczył publiczność szampanem, wdzięczył się do kamery, wskakiwał na stojący na scenie stół didżejski. Wydana w ubiegłym płyta odsłoniła nowy atut Alejandro, do którego odkrycia przyczyniła się sama Björk – czyli głęboki wokal, z którego Arca chętnie korzystał także podczas swojego występu. Później zaserwował publiczności mashup hitów – między innymi Madonny. W tym przeroście formy była jednak metoda – mimo wczesno porannej (lub zależnie od perspektywy – późno nocnej) pory publiczność ani myślała kończyć swojej przygody z festiwalem. W podobnym przekonaniu najwytrwalszych zawodników utrzymał rave’owy set duetu Tsvey, który zakończył się, kiedy na zewnątrz było już całkiem jasno.
Tegoroczną edycję festiwalu Tauron Nowa Muzyka chyba najlepiej podsumowują słowa, jakie padły ze sceny z ust Ryana Lotta – „na festiwalu występuje dużo moich przyjaciół, ale też wielu bohaterów – bardzo cieszę się, że mogę być jego częścią”. Wśród tych właśnie bohaterów i przyjaciół weekend upłynął zdecydowanie za szybko. Tym chętniej jednak wrócimy do Katowic za rok. TNMK – do zobaczenia!