Grudzień już na kalendarzu, adwent trwa od kilku dni, bożonarodzeniowe jarmarki działają w najlepsze. Czas na Święta z Sufjanem. Dziś „O Come, O Come Emmanuel”. Wracamy do roku 2001.

 

Nie ma Świąt bez Sufjana. Nie ma ich dla osób wierzących, dla ateistów, dla apostatów, dla których ważna będzie tradycja i Gwiazdka. Po prostu, czy jesteś tą, tą czy tamtą osobą, świąteczne melodie Sufjana Stevensa będą do ciebie trafiać. A że Stevens ma szeroki wachlarz kompozycji tematycznych, można wybrać sobie, czy dana piosenka traktować ma o Chrystusie i jego narodzinach, gwieździe betlejemskiej, elfich pomocnikach Mikołaja, świątecznym jednorożcu czy po prostu – uwaga, bo może w końcu spadnie – śniegu.

Na pierwsze tegoroczne świąteczne spotkanie z Sufjanem Stevensem wybrałem wiekowy hymn bożonarodzeniowy, który, jeśli zjutubujemy klasycznie, może zanudzić lub odepchnąć. Ale w sufjanowej estetyce po prostu chwyci. Złapie, będzie trzymał i zmuszał (tak, to dobre słowo, bo zachęcać to jednak za mało) do ciągłego powtarzania. 

„O Come, O Come Emmanuel”. Tak po prostu. O Chrystusie, o zbawieniu. A raczej o wybawieniu ludu Izraela, bo przecież o to w tym wszystkim w Biblii chodziło. O nadejście Zbawcy, o wyzwolenie z niewoli. No i przyjęło się, utwór wszedł do bożonarodzeniowego kanonu, a sufjanowska wersja jest, co tu dużo pisać, ujmująca.

Banjo, przytłumiony śpiew, chamberowa aranżacja również na flet, która z biegiem czasu rozwija się w solidny folkowy hymn. Typowe zabiegi Sufjana Stevensa – zaprasza nas do swojego przyciemnionego, delikatnego pokoju, gości nasze serca, koi myśli. I nawet gdy w tle pojawia się gitara elektryczna, wszystko jest na swoim miejscu. I nawet gdy rytmikę, którą nadaje banjo, wzbogaca perkusja, wszystko ze sobą współgra, jest tak, jak być powinno. Trochę indie, trochę folkowo. Bardzo pięknie. Jak zawsze. 

„O Come, O Come, Emmanuel”, pieśń zwiastująca przyjście Jezusa, odkupienie win, wybawienie. Bez zadęcia, bez przepychu. Kameralnie, spokojnie, nastrojowo. Kontemplacyjnie. Ckliwie? Być może, ale pięknie, wyjątkowo. Sufjan operuje prostą retoryką, układu pieśni nie zmienił niemal wcale. To te same akordy, które usłyszymy w – tfu – wersji Enyi, a bez porównania lepsze. Czyli co, po prostu wystarczy się radować? 

%d bloggers like this: