To były jedne z bardziej wyczekiwanych koncertów tej jesieni w Polsce. Japandroids, którzy odwiedzili nas już dwa lata temu, ponownie wracali na „stare śmieci”. Jak było w Poznaniu i Warszawie? O tym poniżej.
31.08.2012, Fabrika, Poznań.
Gig Japandroids w poznańskiej Fabrice był czymś, czego nie wolno było przegapić z kilku powodów. Najważniejszy z nich to skonfrontowanie dziwnej aury niesamowitości tego zespołu z rzeczywistością.
Pierwszy raz o Japandroids usłyszałem dwa lata temu, tuż po rzekomo legendarnych koncertach, jakie podczas trasy po naszym kraju. Zainteresowany tematem sięgnąłem po ich debiutancki album „Post-Nothing”. Kilka numerów utkwiło mi w głowie (głównie Heart Sweats i Wet Hair). Z gitarowych indie duetów zawsze wolałem nieco zamglone No Age od Japandroids,kojarzących mi się z bardziej Emo/Post-hardcore’owej wrażliwością W tym roku nadarzyła się okazja, by samemu sprawdzić czym jest Japandroids na żywo. Tym bardziej zainteresowałem się koncertem, że zespół wydał w tym roku nowy, nieco lepszy od debiutu album.
Wieczór rozpoczął się od występu poznańskiego składu Szezlong. Chłopaki grają bardzo solidnie muzykę w klimacie Modest Mouse/Built To Spill/Pavement. Trudno było o lepszy support na taką okazję. Klub był zapełniony po same brzegi. Około 21 na scenę weszli Japandroids. Po gromkich owacjach zaczęli bardzo równy koncert. Set był przekrojowy, nowe numery były przeplatane ze starymi – ze szlagierów zabrakło tylko „Crazy/Forever”,którego wszyscy dookoła się domagali. Pod sceną spontaniczne szaleństwo. Między numerami chyba całkiem szczere gadki wokalisty o tym, że granie w Polsce to dla nich duża frajda. Najlepiej w moim odczuciu wypadło „The House That Heaven Built”,na które przypadło apogeum euforii wśród zgromadzonej publiczności. Gdyby nie wymóg ciszy nocnej i strach przed ponurymi panami z policji koncert pewnie potrwałby ze spokojem do 23. Pod względem energii i spontaniczności był to jeden z najlepszych gigów jakie widziałem w tym roku, jednak pod względem nagłośnienia jeden z najgorszych. Nie mam pojęcia kto wpadł na pomysł, by gitarowy koncert w niewielkiej piwnicy nagłaśniać jak imprezę techno na stadionie. Większość kawałków raczej sobie wyobrażałem niż rzeczywiście słyszałem. O jakiejkolwiek selektywności można było pomarzyć, o słyszeniu bębnów trzeba było zapomnieć. Z podobną sytuacją spotkałem się parę lat temu na koncercie black metalowego Marduka, jednak to była trochę inna bajka. Szkoda, że tak musiało być – przez fakt obcowania z ciężką dźwiękową miazgą zamiast dobrze nagłośnionego koncertu zdawało mi się, że przez godzinę słyszałem ten sam kawałek. Zdania znajomych po koncercie były podzielone – sam byłem raczej w obozie tych, którzy uważają, że Japandroids to nieco przereklamowana historia. Tak czy inaczej – trzeba było tam być, by wyrobić swoje własne zdanie na ten temat.
Jakub Lemiszewski, Poznań
1.09.2012, Hydrozagadka, Warszawa
Blisko dwa lata z hakiem Warszawa musiała czekać na ponowny koncert Japandroids. W tym czasie kanadyjski duet stał się bardziej popularny, nagrał drugą dobrą płytę i miał ponoć zagrać na OFF Festivalu. Nie zagrał, a David Prowse zachwycał się nad tymi koncertami w 2010 roku. Musiało być dobrze.
O supporcie mogę tylko tyle powiedzieć, że nie byłem. Nie wiem też w końcu, który zespół wystąpił, bo na evencie facebookowym podawano, że Be Forest, a na plakacie w klubie – Karate Free Stylers. Problematycznym wydaje się być również fakt, że przed samym występem Japandroids od kilku osób usłyszałem, że KFS wypadli dobrze, a po samym secie kilka osób – w tym David – zaśpiewali perkusiście olsztyńskiego tria „sto lat”. Z drugiej strony przeważały opinie, że to Be Forest zagrali bardzo ładnie. O, i jest problem.
Jednak nie warto łamać głowy nad zagwozdką supportu (było się nie spóźniać), bo najważniejszą formację wieczoru stanowili Japandroids. A ci rozpoczęli z „wysokiego c”, czyli od „The Boys Are Leaving Town”. Potem już Kanadyjczycy przeplatali utwory z Post-Nothing i najnowszego Celebration Rock. Znalazło się też kilka specjalnych perełek, ale to chyba nie może nikogo dziwić. W naszej rozmowie z Davidem Prowse’em perkusista stwierdził, że polskie koncerty były wspaniałe. Poleciało „Wet Hair”, było „I Quit Girls”, muzycy nie zapomnieli też o „Heart Sweats” (jeśli chodzi o debiutancki album). Fani kojarzący Japandroids bardziej z nowego wydawnictwa też nie byli zawiedzeni (w końcu trasa promuje Celebration Rock) i duet zagrał np. takie „Adrenaline Nightshift” czy inne „The House That Heaven Built”. Och, była też chwila grozy, kiedy Brianowi pękła…struna. Na szczęście (!) miał zapasową i można było grać dalej. A grali i grali, że aż miło, ale to w ich przypadku nic dziwnego.
Tak naprawdę, to jedyne zastrzeżenia można mieć do nagłośnienia. Hydro nie jest złe pod tym względem, bo na wielu innych koncertach wszystko chwytało. W sobotę, mimo usilnych prób, nie dawało wychwycić wokali z hałaśliwego brzmienia gitary i perkusji. To samo pisał red. Lemiszewski wyżej, to samo myślę i ja. Ktoś tu kogoś źle ukręcił. Szkoda.
Brian i David długo bisowali. Kilkakrotnie Brian powtarzał, że zagrają ostatnią piosenkę i stale się ta chwila zakończenia oddalała. Koncert miał się skończyć koło dwudziestej trzeciej, a muzycy zeszli ze sceny blisko północy.
Wieść gminna niesie, że jeden z „Japanów” bawił się całą sobotnią noc, poznając najciekawsze zakamarki Warszawy, odwiedzając także Barkę i obiecując, że Kanadyjczycy jeszcze do Polski wrócą. Pozostaje wierzyć i czekać.
Piotr Strzemieczny, Warszawa