Każda piosenka z All Mirrors, która otworzyła ten występ, trwała dwa razy dłużej niż jej albumowa wersja, co mi jakoś dodatkowo utrudniało ich odbiór – relacja z berlińskiego koncertu Angel Olsen.
Moja relacja z Angel Olsen dramatycznie zmieniła się od czasów, kiedy po raz pierwszy ją poznałam, 4 lata temu. Angel wybiła się na pierwsze strony wszystkich ważnych kulturowych magazynów albumem My Woman w 2016 roku i często słuchałam wówczas tego fantastycznego albumu. To była dojrzała, ciekawa, pięknie wyprodukowana płyta, która balansowała idealnie pomiędzy popem i rockową alternatywą.
Brakowało wtedy, jak i wciąż brakuje, młodych, kobiecych sukcesów w tej stylistyce muzycznej.
Jednak Angel Olsen zmieniła się od tamtej pory i jej koncert w Huxleys Neue Welt w Berlinie w styczniu zaprezentował tę estetyczną ewolucję. Z rockowego przytupu niewiele zostało, jej songwriterka kieruje się teraz bardziej w stronę orkiestralnej dramaturgii, smyczków, patosu. Z całym zespołem muzyków (smyczki, keyboardy, gitary, basy, perkusja – w sumie 10 osób) ubranych na czarno, na tle zdjęcia barokowych schodów, wyglądali i brzmieli trochę jak ekskluzywny zespół pogrzebowy. Każda piosenka z All Mirrors, która otworzyła ten występ, trwała dwa razy dłużej niż jej albumowa wersja, co mi jakoś dodatkowo utrudniało ich odbiór.
Trudno nie podziwiać kunsztu, jakiego wymagają jej piosenki, ale to nie to mnie w niej uwiodło. Gdyby twórcy Bonda nie zaprosili Billie Eilish do stworzenia nowej piosenki tytułowej, dałabym głowę, że Olsen zajmie się kolejnym odcinkiem serii. Jej nowe nagrania przypominają mi Adele bardziej niż Rykardę Parasol. Angel, której chcę słuchać, wracała przy okazji utworów z Phases („Sweet Dreams”) czy „Shut Up Kiss Me” albo „Forgiven Forgotten”. Wtedy wracała ta energetyczna, drapieżna kobieta, z którą się utożsamiam.
ZOBACZ: