Wracamy po dłuższej przerwie z cyklem Parszywa dwunastka. Dziś o dwunastu ulubionych utworach opowiadają członkowie Bastard Disco.

Bastard Disco to autorzy świetnej tegorocznej płyty China Shipping, która w naszej recenzji otrzymała wysoką notę 7.5 (ZOBACZ RECENZJĘ). W czasach, gdy młodym zespołom tak łatwo przychodzi powielanie utartych schematów, a na dodatek robią to nieudolnie, Bastard Disco wydali album kompletny, mocny, przemyślany i dojrzalszy od debiutanckiego Warsaw Wasted Youth. A dziś warszawska formacja opowiada nam o dwunastu utworach, które ich muzycznie ukształtowały. 

Yuri Kasianenko

Nadine Shah – „Out The Way”

Nie jest to kolejna piosenkarka, która naśladuje PJ Harvey i Nicka Cave’a. Jej mama pochodzi z Norwegii, ojciec z Pakistanu, sama Nadine dorastała w Anglii. Kiedy śpiewa o dyskryminacji, rasizmie, o rozczarowaniu po Brexicie – robi to bardzo smutno, szczerze ale również z mocną dawką ironii. „Out The Way” jest pierwszym singlem z płyty Holiday Destination z 2017 roku i jest, moim zdaniem, najbardziej udanym numerem. Później Nadine odwołała promocyjną trasę, mówiąc, że w takim trudnym czasie musi zostać z rodziną.

Káryyn – „Binary”

Amerykanka pochodzenia syryjskiego, która straciła dwóch członków rodziny w Aleppo, co do tej pory ma ogromny wpływ na twórczość artystki. Jej debiutancka płyta wyszła w marcu 2019. Jest to świetna produkcja w gatunku future r’n’b czy deconstructed pop, jednocześnie przypomina FKA Twigs i Grouper. Piosenka „Binary” jest niezwykle futurystyczna, przy tym delikatna, smutna i piękna. Jak zresztą każdy utwór znajdujący na płycie.

Marie Davidson – „Excès de vitesse”

W 2015 roku, akurat w czasie festiwalu Audioriver, Marie grała w Warszawie w klubie Chmury koncert z wstępem za 20 złotych. W 2018 zostanie rezydentką Boiler Room i Redbull Academy, z zachwytem będzie o niej pisać Pitchfork, a New York Times wymieni Marie na liście The Top 25 Songs That Matter Right Now. A wszystko dlatego, że Marie jest naprawdę świetną producentką analogowego techno i garage osadzonego w końcówce lat osiemdziesiątych. Poza tym jest niesamowicie pracowita i ma świetne poczucie humoru. Utwór „Excès de vitesse” można znaleźć na płycie Un Autre Voyage z 2015 roku, numer jest esencją twórczości artystki.

Kamil Fejfer

Japandroids – „Younger Us”

Słodko-gorzka, nostalgiczna podróż w czasy piękne, czasy młodości, w czasy, których nie było. I tym jest dla mnie ten kawałek – żądaniem zwrócenia czasu na popełnianie błędów młodości, beznadziejnym pościgiem niezrealizowanych tęsknot. Mocne 11/10. Najczęściej słucham, wracając nad ranem do domu z imprezy, na której znów nie wydarzyło się nic zaskakującego.

Smashing Pumpkins – „1979”

Kawałek ma wszystko, co dla mnie najlepsze w gitarowym graniu lat dziewięćdziesiątych: luz, nonszalancję bardzo ładnej melodii, ciepły, uroczy wajb. Okazuje się też, że refren nie musi mieć rockowego pazura, żeby wszystko siedziało. Że nie trzeba w nim odpalać fuzzów. Można jeszcze dosłodzić, i super, i wszystko się klei, nie ma cringu. Mówi się, że wokal Corgrana albo się bardzo lubi, albo się go nienawidzi. Do mnie maniera rozkapryszonego dwunastoletniego trzydziestolatka przemawia w całej linii. Do tego teledysk – z dzisiejszej perspektywy mocno kliszowy – z którego można było uczyć się dobrej zabawy. Smashing Pumpkins to dla mnie zespół skończony i kompletny. Bardzo fajna, klarowna wyobraźnia muzyczna, kawałki robione bez żadnej skuchy. Jakbym miał decydować o tym, jaka muzyka na Ziemi miałaby przetrwać zagładę atomową byłby to Smashing Pumpkins. Połowa ludzkości by bardzo lubiła, połowa by nienawidziła i w ten sposób zachowalibyśmy gotowość bojową i nie umarlibyśmy z nudów.

U2 – „A Sort of Homecoming”

Kawałek, który uruchamia we mnie moduł nadwrażliwego czternastolatka przyłapanego w momencie oczekiwania na ekscytujące doświadczenia zbliżającej się wczesnej dorosłości. Dla mnie w tej muzyce jest termobaryczna bomba teenage’owych emocji, rozedrgania, które wylewa się z kolejnych partii. Kiedy człowiek myśli, że w okolicach 3.40, po bridge’u, karuzela zacznie robić już tylko kolejne repetycje, okazuje się, że jesteśmy dopiero na przełamaniu rollercostera. Do tego magiczna końcówka, która jest jak pogłaskanie po gorącej główce tego dzieciaka. Teraz może wyłączyć magnetofon, iść spać i śnić o nadchodzących pięknych czasach. To utwór, który w pewnym sensie mnie zdefiniował. Być może nie tylko muzycznie.

Marek Kamiński 

Adam Strug (monodia polska) – „Chtórz Tam”

Blisko mi do muzyki ludowej, która zajmuje dziwny, odseparowany slot w mojej bibliotece muzycznej. W tego typu pieśniach znajduję obyczajowość, której próżno szukać we współczesnej muzyce masowej. Być może to resentyment, być może wypełnienie braku kulturowego. Wiem jednak, że szalenie doceniam pracę Adama Struga, zarówno tę muzyczną, jak i tę o charakterze etnograficznym. Nie zapomnę jego koncertu z Kwadrofonik na OFF Festival, który był dla mnie nieziemskim przeżyciem. Myślę, że w takiej wrażliwości szczególnie cenię sztukę łączenia codzienności z monumentalnością cierpienia i śmierci.

Led Zeppelin – „Kashmir”

Led Zeppelin był jednym z pierwszych zespołów, których słuchałem podczas wyrabiania swojego gustu muzycznego i który na zawsze pozostanie dla mnie zjawiskiem kultowym. „Kashmir” natomiast, był pierwszym utworem, który nauczyłem się grać na perkusji. Pamiętam, jak długo męczyłem się z tym beatem, gdy jeszcze ledwo co umiałem trzymać rytm. Pamiętam długie godziny w zimnych ścianach dusznej sali, znajdującej się w podziemiach kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Loretańskiej na warszawskiej Pradze. Pomoc mojego nauczyciela była nieoceniona, jednak z jakiegoś powodu w przypływie arogancji, po zagraniu całego utworu od początku do końca, zdecydowałem, że od tego momentu będę uczył się grać na perkusji samodzielnie. Arogancja szybko się stępiła. Do „Kashmiru” co jakiś czas wracam.

The Mars Volta – „Cygnus… Vismund Cygnus”

Gdy byłem małym pierdzidupem, miałem szansę wybrać ze sklepu muzycznego jeden album i zabrać go ze sobą do domu. Nie znałem się nic a nic na muzyce, więc szukałem po okładkach. Grafika na Bedlam In Goliath z jakiegoś zakopanego w historii powodu mnie zaintrygowała. Przez około dziesięć lat nie mogłem tej płyty słuchać, była dla mnie niezrozumiała, chaotyczna. Odkąd jednak po czasie wróciłem do tego zespołu, do dziś stanowi w mojej opinii definicję muzycznego postmodernizmu, wyznacznik jakości w umiejętnym prowadzeniu narracji pełnej metafor, realizmu magicznego i słowotwórstwa w duchu manifestu surrealizmu. Każdy ma taki punk, na jaki zasłużył. Tutaj tkwi mój.

Paweł Cholewa

Sonic Youth – „Youth Against Fascism”

Wiem. Dirty to płyta wydana w Geffen Records i każdy szanujący się nerd muzyczny powie coś w stylu: „SY skończyli się na Daydream Nation”. Ja jednak nerdem muzycznym absolutnie nie jestem. Od tej płyty zacząłem swoją przygodę z Sonikami, a riff basowy grany przez Kim Gordon w tym kawałku to wściekła, plująca jadem i napędzana napalmem glebogryzarka rozjeżdżająca różnych faszystów i innych oszołomów.

Idles – „Mother”

Przez ostatnie 5 lat nikt nie namieszał w mojej muzycznej bańce tak jak Idles i ich Brutalism. Podobno Ronald Reagan był najlepszym, co przydarzyło się punk rockowi. Biorąc pod uwagę popapranie wielu aspektów otaczającej na nas rzeczywistości, punk ponownie jest potrzebny, a Idles znaleźli patent na to, jak znów uczynić go wielkim.

At the Drive-In – „Chanbara”

W 2000 r. we Wrocławiu, będąc dzieciakiem zakochanym w Nirvance, przez przypadek, za namową kumpla, trafiłem do klubu Wagon na gig jakiegoś zespołu ze Stanów. Klub był mikroskopijny i postrzegałem go raczej jako melinę dla dworcowego establishmentu, a nazwa „At the Drive-In” nic mi kompletnie nie mówiła. Po tym gigu nic już nie było dla mnie takie samo. Chwilę potem ATDI wydali Relationship in Command i już raczej nie grywali w „Wagonach” tego świata.

%d bloggers like this: