Mija rok odkąd Davida Bowiego nie ma wśród nas. Razem z muzykami i fanami wspominamy tego wielkiego artystę, który dwa dni temu obchodziłby swoje siedemdziesiąte urodziny.
Życie jednak płata figle i zaledwie dwa dni po skończeniu 69 lat Davida Bowiego już nie było. Zostawił po sobie dziesiątki płyt, setki wybitnych przebojów i kilkanaście filmów. Wpływał na modę, muzykę i styl życia wielu osób. Powiedziano i napisano o nim wszystko, dlatego dziś oddajemy głos muzykom i fanom brytyjskiego artysty, w tym Elizie Gaust, prawdziwej ekspertce w temacie Davida Bowiego.
Artur Kujawa / Good Night Chicken:
Ciężko jest wypowiadać się o tak trwale zapisanej w kulturze i tak wybitnej osobowości jak Bowie bez banałów i nieświeżego patosu. A nie lubimy patosu, o który tak łatwo, gdy artysta umiera tak niespodziewanie jak David Bowie. Chociaż z jego bogatej dyskografii można wskazać wiele silnych momentów, które zna się świadomie lub nie, to i tak moim ulubionym okresem jego twórczości jest pobyt w Berlinie i wszystkie chłodne, ciemne, bardziej odizolowane od zachodu dźwięki, które tam stworzył. Do dźwięków z albumów Low i Heroes chętnie narodziłbym się po raz drugi, a za brzydki cover którejś z jego piosenek tracę szacunek i wiarę w ludzką przyzwoitość.
Łukasz Marciniak / Makemake:
Z twórczością Davida Bowie zetknąłem się stosunkowo późno, ale zadziałało od razu. Jako dwudziestoparolatek znajomy puścił mi wtedy „Look back in anger” z płyty Lodger. Grałem już wtedy na gitarze, więc zaiskrzyło podwójnie. Zacząłem słuchać dyskografii z płyt CD i winyli, okazało się, że w większości są to świetne numery. Wspomniana Lodger oraz Station to station, a także mocno popowa Let’s Dance to jedne z moich ulubionych. Pamiętam też utwór z soundtracku do filmu Lost Highway Lyncha oraz kolaboracje z Adrianem Belew. Dodatkowo duże wrażenie poza do doskonałym wokalem i kompozycjami robiły na mnie stroje Bowiego! Jestem Fanem. Davidzie, gdziekolwiek teraz jesteś, życzę Ci wszystkiego dobrego !
Bartosz Zaskórski / Mchy i Porosty, Wsie, Mikroporosty:
Nigdy nie słuchałem zbyt dużo Bowiego, raczej to o mojej mamie można by powiedzieć, że była, jest jego fanką. Pamiętam jego rolę w Labiryncie. Lubiłem ten film, jego rola też była dobra. Przez te wszystkie lata bywało tak, że co jakiś czas natrafiałem na różne jego rzeczy, oczywiście podobały mi się, ale z różnych przyczyn nigdy nie wszedłem w nie głębiej. Dziś nie umiem powiedzieć, dlaczego.
Wojciech Kucharczyk / mik musik:
David Bowie – gość, o którym napisano już chyba wszystko. I choć pojawiają się co chwilę jakieś nowe fakty wynajdywane przez nadgorliwych szperaczy, to zmieniają się tylko szczegóły, ogół historii mówi – to był wielki ktoś.
Ten rok od jego śmierci pozwolił mi go jeszcze bardziej docenić, polubić, gdy emocje opadły inaczej słucha się Blackstar i innych jego płyt. Pojawiają się nowe wymiary, znaczenia. Próżnia po nim jako po osobie została, ale muzykę będziemy podziwiać już zawsze. Jego podejściem do tego kim artysta, nawet popowy, może być, będziemy się inspirować jeszcze długo, bo odwagi jakoś ludziom szczególnie nie przybywa. To co on przekroczył kiedyś, dawno temu, dzisiaj, w czasach pęczniejącego na nowo konserwatyzmu, powoli wydaje się ponownie nieprzekraczalne, niedozwolone, niechciane, zbyt dziwne.
Będzie brakować Davida i innych wielkich, którzy już odeszli. W większości śpiewali tylko piosenki, ale jakoś dzięki temu się łatwiej żyło. Boję się, że całkiem liczna grupa jest niezastąpiona. Rozdziały się definitywnie zamykają, a nowe się otwierają słabo. A wystarczyłoby brać przykład z Bowiego.
Grzegorz Kwiatkowski / Trupa Trupa:
David Bowie był dla mnie zawsze bardziej projektem tożsamościowym i jego muzyka wydawała mi się niesamodzielna, to znaczy działała na mnie zawsze dopiero w zestawieniu z informacjami biograficznymi i kolejnymi kreacjami i maskami. To się zmieniło przy ostatniej płycie Blackstar, która pomimo śmiertelnej otoczki jest dla mnie wspaniałą muzyką, broniącą się na zasadzie early Beatles songs, czyli są to dla mnie po prostu świetne, wspaniałe i dość tradycyjne i proste piosenki, czyli takie, które moim zdaniem najtrudniej napisać, i taką szlachetną prostotę moim zdaniem najtrudniej osiągnąć. Chapeau bas.
Neil Milton / too many fireworks:
Był 8 stycznia, Bar Studio w Warszawie pozytywnie falował ruchami tancerzy, ludźmi i osobami ubranymi jak postaci z innego świata. I wszyscy byli jak niezliczone alter ego Davida Bowiego. Był The Thin White Duke, był Alladin Sane, było wielu Jarethów i jeszcze więcej Ziggy Stardustów – wszystko po to, aby uczcić urodziny wielkiego człowieka. Przyszedłem, żeby pić wino i bawić się z moją obecną dziewczyną Martą. Pamiętam Life on Mars, wino i wszystkie rzeczy związane z Bowiem i jego muzyką, które są teraz nierozerwalne z moim nowym związkiem.
Dwa dni później Bowiego już nie było, a muzyczny świat stał się gorszy. Wiele już napisano o chorobie Bowiego, o jego przygotowaniach do śmierci i pracach nad kolejnymi utworami dla fanów. Wiele osób ostatnio pisało, że to nonsens, że Bowie nie wiedział o swojej chorobie aż do trzech miesięcy przed śmiercią. Skupię się na człowieku i jego piosenkach, które miały ostateczne znaczenie.
Od razu się przyznam – Bowie nigdy nie był jenym z moich najbardziej ulubionych artystów, ale odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem jego fanem. Nie będę udawać, że po krótkich fragmentach umiem wymienić wszystkie części z albumów Tin Machine, ale pamiętam, z jakimi emocjami słuchałem po raz pierwszy Low, gdy puścił mi ją członek mojego pierwszego zespołu muzycznego. „Sound and Vision” to mój ulubiony utwór Bowiego po dziś dzień i nie wiem, czy nie jest to także mój najbardziej ulubiony spośród twórczości innych artystów. „Be My Wife” rozpoczyna się takim pubowym pianinem i pojawia się gitara. Coś cudownego. Oczywisty wpływ Eno na intrygującą „Warszawę” jest czymś, co odcisnęło swoje piętno na wrażliwego młodego muzyka.
Kiedy pierwszy raz uczyłem się grać muzykę Bowiego, oczywiście „Life on Mars”, byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że to był początek lat siedemdziesiątych. Czuję utwór, utwór z płyty Hunky Dory, i jestem pewien, że – wcale nie muszę ci tego mówić – to jest ukoronowanie twórczości Bowiego. Napisać taką piosenkę na początku swojej muzycznej kariery, na dodatek zanim Bowie wymyślił swoje inne postaci? To po prostu zdumiewające.
Bowie może i nie jest jednym z moich bohaterów, ale jego umiejętność pisania piosenek i produkowania pięknych utworów sprawiły, że stałem się jego zagorzałym fanem. Idę słuchać Low. A który z jego albumów jest dla was?
Eliza Gaust / Uwolnij Muzykę, Miej Miejsce:
David Bowie jest ikoną, wiadomo. Moda na niego nie maleje, przeciwnie, po tym, jak chwilę po świetnie przyjętym rok temu albumie Blackstar niespodziewanie odszedł, kultowość wokół jego postaci osiąga apogeum.
I nie ma w tym nic dziwnego, bo David Bowie był artystą totalnym, nie dającym zamknąć się w jednym nurcie i przez całe życie udowadniającym, że nie przestaje liczyć się w muzycznym świecie. Jego sceniczne metamorfozy na stałe zakorzeniły się w popkulturze. Każdy ma chyba swojego ulubionego Bowiego, co nasuwa mi wniosek, że nie były to jedynie zakładane na scenę maski, ale coś więcej – misternie wykreowane wizerunki, w których niekiedy potrafił zatracić się sam twórca, mówiący, że musi zabić Ziggy’ego Stardusta, aby narodziła się kolejna reinkarnacja – oprawiony najbardziej znaną błyskawicą w historii popkultury Aladdin Sane.
Mój osobisty Bowie to zdecydowanie kosmita, który spadł na Ziemię. Albumu The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars mogę obsesyjnie słuchać zapętlonego na odtwarzaczu po kilkanaście razy. Całości dopełnia nakręcony cztery lata później film Nicolasa Roega The Man Who Fell To Earth, w którym, pomijając samą fabułę, nie da się od Bowiego oderwać wzroku.
Kultowość wokół jego osoby nie zamyka się tylko w muzyce. Był ikoną mody, stylu i szeroko pojętej obyczajowości, które nadal są na topie. Wszystko było perfekcyjne – makijaż, kostiumy, nawet wypuszczane w świat historie o rzekomych romansach z innymi gwiazdami, wśród których najbardziej zapamiętana została ta z udziałem Micka Jaggera. I owszem, klip do „Dancing In The Street” nasuwa refleksję, że coś musiało być na rzeczy.
Androgyniczny wizerunek, ciągle eksperymenty i niczym nieskrępowana swoboda – Bowie był jedyny w swoim rodzaju. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie widziany na żywo oryginalny kostium z wykonania „The Man Who Sold The World” z Klausem Nomi, prezentowany trzy lata temu na wystawie „David Bowie” w berlińskim Martin-Gropius-Bau. To coś więcej, niż sceniczny image, to po prostu sztuka.
Lubię w Bowiem to, że są w jego karierze momenty tak zupełnie różne. Są hity, jak „Let’s Dance” czy „China Girl”, jest też okres zwany retrospektywnie „berlińską trylogią” (mimo że nienagrany w całości w Berlinie), a w tym, znajdujący się na albumie Low, monumentalny utwór „Warszawa”. Ostatnio dostałam ładnie wydaną przez Fundację Bęc Zmiana publikację zatytułowaną Helibo Seyoman, w której młodzi artyści z Berlina i Warszawy czynią wariacje na temat tej enigmatycznej wokalnej frazy, pochodzącej ze wspomnianego utworu „Warszawa”. David Bowie wciąż inspiruje, jego wszechświat się nie wyczerpał i w dalszym ciągu, z niebywałą siłą, wciąga.