Znalazłam w tym koncercie głos nadziei, miłości i wiary, którego tak potrzeba nam na nadchodzące lata. 

Zaczęłam ten rok od poszukiwań sztuki, która odzwierciedla nasze ambicje, oczekiwania, i nadzieje na świeżo otwartą dekadę. W tym tygodniu skupiam się na tym, co oferują CTM, Transmediale i, jak zwykle, obfita w rewelacje scena muzyczna Berlina. Wczoraj zobaczyłam na żywo jednego z najciekawszych współczesnych singer-songwriterów i wydaje mi się, że znalazłam w tym koncercie głos nadziei, miłości i wiary, którego tak potrzeba nam na nadchodzące lata. 

Oh My God zbierało mieszane recenzje – Pitchfork dał albumowi mierne 6.2, uznając całość za raczej nudną, wtórną i męczącą. Moje odczucia były zupełnie inne, bo chociaż daleko mi od wiary czy nawet estetyki muzyki religijnej, to z tej rozkołysanej gospelem płyty płynie optymistyczna energia, jakiej oczekiwałabym od wizyt w kościele. Cień przeżyć z dzieciństwa. I nie inaczej było na wczorajszym występie Kevina Morby’ego w Heimathafen, gdzie pojawił się w białym garniturze z wyhaftowanymi symbolami wziętymi z katolickiego kanonu – ręce złożone do modlitwy na kolanach, gwiazdy, świece i wielkie, proste OH MY GOD na plecach. Towarzyszył mu Justin O’Sullivan, znany jako Night Shop, na perkusji, i fantastyczny trębacz, którego nazwiska nie zapamiętałam. Scena ozdobiona była bukietami żywych róż i plastikowymi świeczkami, był też na niej keyboard, na którym zabrzmiał na wejściu minimalistyczny, krótki „OH MY GOD” – tylko pianino, wokal i trąbka. Przez jakiś czas Kevin prezentował wyłącznie kawałki z ostatniego albumu, sam z gitarą i czasem przy akompaniamencie trąbki – w ruch poszły popisowe „Hail Mary”, wrzucone pomiędzy „Congratulations” i „Savannah”, a następujące po nich „Crybaby” i „Aboard my Train” znakomicie wpisały się w tę nieco podniosłą atmosferę. 

FOTORELACJA Z KONCERTU KEVINA MORBY’EGO W BERLINIE

Każdy kawałek wpleciony w tę świetnie przemyślaną listę dokładał jakiś ciekawy element do układanki prostych historii o życiu, miłości, więziach i relacjach, o odpowiedzialności, o nadziei, o świecie, o życiu i o śmierci. W czasach, w których jesteśmy pochłonięci walką o przetrwanie, karierą, strachem przed (wybierz sam/a): katastrofą ekologiczną / kolejnym krachem finansowym / koronawirusem / terroryzmem / osobami o innymi kolorze skóry / imigrantami / Ebolą / jak zapłacę za mieszkanie? /  spadającymi samolotami / wirusami / tym, co robią z naszymi informacjami korporacje i rządy / upadkiem demokracji i porządku świata / dopisz swoje; teksty pisane przez Kevina mają zbawienną (ha,ha!) moc. 

Jeśli jest pożytek z religii – a wierzę, że jest go sporo, przynajmniej w teorii – to jest nim umiejętność wskazywania rzeczy, które mają sens, ustawiania priorytetów i pomaganie wierzącym je realizować, w duchu przyjaźni, wsparcia, solidarności. I takie właśnie są piosenki Morby’ego, który ze swoimi 31 latami na karku występuje przed szereg, ze swoją tekściarską smykałką, ze świetnym władaniem gitary i klawiszy, ze znajomością kanonu (Dylan, Cohen, Spiritualized), i z charyzmą. Kevin prowadzi nas przez zaułki egzystencji w stronę znaczącej ulgi. Wie, jak bardzo potrzebne nam jest wytchnienie, przywrócenie wiary w sens życia, wiary w małe rzeczy, które ten sens nadają.  

Kevin okazał się być zdolnym opowiadaczem historii i osobowością sceniczną, i sprzedał mi ten swój nie-koncept-koncept-album z ogromnym powodzeniem. Wszystko mi się podobało tej nocy – przewrócone plastikowe świeczki, rozrzucone róże, głos Morby’ego – jak na płycie – pot, śpiewający muzycy, śpiewająca publiczność, nabożna cisza podczas występu, pogadanki o tym, jak to Morby upadł wchodząc na scenę w Berlinie ostatnim razem (historia bez puenty). 

Przepięknie zgrali się ci trzej panowie – trąbka była słodkim akcentem, chociaż czasami eksplodowała jakąś niespodziewaną solówką (Przy „Beautiful Strangers” miała miejsce naprawdę popisowa, piękna interwencja), a Justin okazał się o wiele lepszym perkusistą niż jest solowym muzykiem – ma dobry rytm i jest fajnym członkiem zespołu. Oczywiście absolutną wisienką na torcie była gitarowo/perkusyjno/dęta rozpierducha na końcowym „Harlem River” – panowie zaimprowizowali minutę naprawdę dobrego grzania. 

A jak już jesteśmy przy Night Shop – jego króciutki występ przed Kevinem popsuła rozgadana publiczność, której ani muzyka, ani prośby nie potrafiły zachęcić do ciszy. Justin wypada odrobinę bladziej na scenie, niż sugerowałyby to jego nagrania, In The Break w szczególności – ale ten album ma całe instrumentarium, które wprowadza dobrą motorykę i energię, dobrze buja słuchacza. Sam na scenie z gitarą, skonfrontowany z obojętną publicznością, nie emanował tym samym przekonaniem i energią. Ale warto posłuchać jego muzyki, jeśli lubicie eksplorować amerykański singer-songwriting, i słuchać prostych historii, migawek z cudzego życia, nie zawsze z morałem, raczej okien na świat wokół. Justin ma przyjemny wokal, jest bezpretensjonalny i pisze urocze, klasyczne utwory. Czasami dobrze jest usiąść i posłuchać rzetelnego, dobrze skrojonego grania. Polecam „The Ship has Sailed” na przykład, na zimowy wieczór ze szklanką koniaku.

Z Berlina Natalia Skoczylas

%d bloggers like this: