Improwizowany środek tygodnia w odsłonie szóstej to przebieżka po płytach O.N.E. Quinter i duetu Witold Oleszak – Roger Turner.
Covidowe dni spędzam sobie w rodzinny mieście, bawiąc się w robienie domku ogrodowego i ucząc się stolarki. Trzydzieści dwa lata na karku, kryzys finansowy i nowa (ha ha) normalność zmuszają do przebranżowienia, wiadomo.
AUTOR: Witold Oleszak & Roger Turner
TYTUŁ: Live At 2nd Spontaneous Music Festival
WYTWÓRNIA: Spontaneous Music Tribune
WYDANE: 3 października 2019
Tu listewka, tam wyrzynarką bzzz brrrr, szlifierka zrobi zzzzzzzzzzzzszzzzzzzzzzzzz,trzzzzzzzzzzzzzzzzz. A między tymi odgłosami przebijać się będą cztery niezatytułowane, zagrane w 2018 roku w poznańskim Dragonie kawałki Witolda Oleszaka i Rogera Turnera. I chociaż dźwięki wydawane przez osprzęt wspomniany wyżej bardziej by pasowały do takiego Kena Vandermarka, Petera Brotzmanna, Matsa Gustafssona czy… (i tutaj wymień sobie ulubionego muzyka/ulubioną muzyczkę grającą free impro w wersji noise), te minimalistyczne przebitki na fortepianie i perkusji fajnie korespondowały z muzyką z obróbki drewna.
Ale głupio tak słuchać płyt, wcale ich nie słysząc. W taki sam sposób zabierałem się do Elektronische Music Bruno Strobla kilka dni temu, odtwarzając ten sam album dziesiątki razy w niesprzyjających okolicznościach zanim wpadłem na genialną myśl, żeby odpalać muzykę przy – dajmy na to – wkręcaniu śrub w listwy.
Andrzej Nowak i Paweł Doskocz prowadzą w poznańskim klubie Dragon cykl koncertów Spontaneous Music, wychodzi z tego idea festiwalu. Opisywane wydawnictwo Witolda Oleszaka i Rogera Turnera to zapis gigu w 2018 roku. To cztery skryte, bardzo minimalistyczne nagrania na zestaw perkusyjny i pianino (w dużej mierze preparowane). Polski pianista, który bardzo chętnie współpracuje z różnymi perkusistami (wymienię tylko Adama Gołębiewskiego, Petera Olego Jørgensena czy Dyre Magnusa Korssjøena), w Poznaniu zagrał ze swoim wieloletnim partnerem, Anglikiem Rogerem Turnerem (razem na koncie mają chociażby takie płyty jak Over the Tide czy Fragments of Parts).
Drugi Spontaniczny Festiwal Muzyczny kręcił się wokół stonowanej perkusji, tylko niekiedy podrywanej do żwawej gry, i pianina, klasycznie wybrzmiewającego i preparowanego, generującego piski, slide’y, niepokojące brzdęki, skrzypienie.
Najdłuższy na płycie utwór pierwszy to jednocześnie najszerszy wachlarz dźwięków. Przez te siedemnaście minut otrzymujemy od duetu praktycznie wszystko. Są skromne solówki Turnera, lekkie stukoty pałeczkami, suwanie nimi po talerzach, bębniarskie zagrywy. Są delikatne muśnięcia klawiszy fortepianu Oleszaka, jest też ślizgawka po jego strunach. Ciekawie, nieco noise’owo robi się na wysokości rozpoczętej dziesiątej minuty, gdzie to preparowanie Oleszaka nadaje utworowi ostrego charakteru, perkusja staje się coraz żywsza i nerwowa, a całość brzmi jakby w instrumentarium pojawiła się wiolonczela.
Pozostałe trzy kompozycje, patrząc na jedynkę, to już czasowo pikusie. Odpowiednio siedem, niecałych pięć i prawie cztery minuty czystej improwizacji, zabawy dźwiękami, kiedy oczywiste staje się tak naprawdę nieoczywiste. Czy odgłosy uderzeń pochodzą od Turnera? Czy to może rezonuje pudło fortepianu Oleszaka? Końcówka „dwójki” zahacza o jakieś nowoorleańskie rejony jazzu, ostatnia minuta „trójki” brzmi jak złowroga banda os, a w zamykającym całe wydawnictwo „Untitled IV” dialog perkusji i fortepianu jest ogromnie spójny, niemal jednolity.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: O.N.E. Quintet
TYTUŁ: One
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 1 maja 2020
Plastyczność, swoista filmowość. Ogromna liryczność. Z improwizacją One nie ma nic wspólnego, ale debiut O.N.E. Quintet to kawał solidnego jazzu.
Ale to nie może dziwić, bo chociaż jako kwintet dopiero teraz, bo blisko pięciu latach wspólnej gry, zdecydowały się wydać pierwszą wspólną płytę, to same muzyczki mają już spory bagaż doświadczeń. O debiutantkach, nowicjuszkach nie ma mowy.
W końcu dziewczyny grały z Mateuszem Gawędą, Marią Sadowską, Stanisławem Sojką i wieloma, wieloma innymi artystami (tymi bardziej komercyjnymi, improwizatorami czy tradycyjnymi jazzmanami), ich debiutancki materiał jest naprawdę przemyślany. Tutaj od samego początku dzieje się dużo lub wiele. Muzyczna plastyczność kompozycji artystek (z wyjątkiem „Niekochanej” Komedy i „Drożyny”, tradycyjnego utworu ludowego) może nie zadziwia, ale podkreśla dorosłość i dojrzałość kompozytorską. Choć trzeba przyznać, że o ile z „Niekochaną” podjęto walkę i wersja One nieco różni się od oryginału (nieznacznie, ale jednak), tak Drożyna to już przerzucenie folkloru na sferę jazzową, ubranie jej w wariacje z szybką partią skrzypiec i dobrym solo perkusji. „Niekochana”, w swojej pierwotnej odsłonie utwór bardzo ładny, u O.N.E. Quintet brzmi spokojniej, bardziej melancholijnie, na pewno mniej filmowo. Brakuje tutaj wszystkich dodatków, smaczków komedowych, typowo kinematograficznych wkręt.
Ale wcześniej są autorskie pozycje dziewczyn. Większość napisała Monia Muc, saksofonistka odpowiadająca za trzy nagrania. Jej „Stypa” rozpoczyna się mocnym bębniarskim intro, gdzie werble podbijają napięcie, a wchodzący do rozmowy fortepian i czający się w tle kontrabas tonują atmosferę. Melancholii utworowi nadaje saksofon autorki, zawodzi smętnie fortepian, perkusja snuje się niepostrzeżenie. Wszystko kręci się wokół wygrywanego na dęciaku tematu, który zamyka kompozycję. „Something Impossible Possible” to jazzowy standard utrzymany w duchu modernistycznym. Taki trochę bigbandowy, momentami bebopowy, kojarzący się z nowojorskimi klubami lat sześćdziesiątych. Najmniej mi w tym układzie pasuje pianino, ale końcówka – dynamiczna, agresywna, żywa i radosna – chwyta.
We „Wrotku” dzieje się z kolei dużo, chwilami za dużo. Dziewczyny skaczą, saksofon Muc narzuca tempo i frazy, perkusja i pianino idą w parze, dochodzi do nich kontrabas i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie za duże wahania. O.N.E. Quintet, w szczególności Monia Muc, chciały zahaczyć o zbyt rozległe końce jazzu. Bo korespondencyjny układ perkusja-kontrabas jest OK., ale chwilę wcześniej słyszymy akademickie wręcz zagrywki, za oczywiste i za wtórne.
Najgorzej wypada chyba As „Cool as Light”, utwór spokojny, znowu filmowy, taki usypiacz z chwilowym mocnym akcentem, który najprościej można podsumować jako „gra na raz”. W utworze Pauliny Atmańskiej za dużo jest cool jazzu rodem ze stajni Blue Note, choć zamknięcie nagrania jest naprawdę urocze.
No i dobra jest ta płyta, a zarazem senno-zamulająca. Za bardzo tradycyjna, czuć ducha akademicko-uczelnianego blokującego kreatywność i próbę zabawy z dźwiękiem.