Tak, zawaliliśmy. Zawaliliśmy wielokrotnie w tym roku, ale życie płata figle. Figli nie płatali artyści, których sprawdzamy w Kumulacji o numerze 38. Wieści z Polski – spóźnione, ale zmasowane. Część pierwsza, na pewno nie jest ostatnia.


AUTOR: Jacaszek feat. Hanna Malarowska
TYTUŁ: Kwiaty
WYTWÓRNIA: Requiem Records, Ghostly International
WYDANE: 17 marca 2017


Michał Jacaszek w repertuarze Roberta Herricka, na dodatek z Hanną Malarowską jako główną wokalistką. Tym razem producent sięga po angielskie wiersze z siedemnastego wieku. Znowu w smutnej muzycznej scenerii.

Tej płycie bliżej do soundtracku na Wszystkich Świętych, choć Treny, album Jacaszka z 2008 roku, wydawał się do tego idealny. Nic bardziej mylnego, Kwiaty, wydawnictwo w pełni kontemplacyjne, melancholijne i delikatne, nadaje się i do słuchania w deszczowe lipcowe wieczory, i wczesnokwietniowe poranki, kiedy powoli nadchodzi ciepła część wiosny, i w pierwsze listopadowe dni, kiedy jesienne chmury nie chcą zejść z nieba od rana do nocy.

Taka pogodowa sceneria, a jak Kwiaty wyglądają muzycznie? Dźwiękowo nowa płyta Michała Jacaszka to kolaż ambientu, klasyki i dreampopu. Z każdego z tych gatunków producent czerpie to, co ciekawe. Ambientowe, długie melodie zdają się nie mieć końca, często rozpoczęte na początku rozwiązania wcale nie ewoluują, ciągnąc się w ramach obranego kursu. Do partii syntezatorów dołączają co i raz smyki, klasyczne instrumenty nadające kompozycjom smętnego wydźwięku. Muzyczny lament współgra z powolną, dogorywającą wręcz sekcją rytmiczną, która na Kwiatach pełni rolę tła, dodatku momentami wzbogacającego ten depresyjny krajobraz.

Duża w tym zasługa tempa utworów – powolnego, niespiesznego, poruszającego się jak płatki kwiatów na słabym wietrze – i głosu Hanny Malarowskiej. Wokalistka, liderka folkowego projektu Hanimal, w przeszłości drugi wokal w Lora Lie, członkini konceptualnego Bodo i współtwórczyni płyty Missing link. Heart & Soul w końcu odnalazła swoją muzyczną drogę, jak chciałoby się rzec. Delikatne kompozycje, utwory ciche i opierające się w ogromnej mierze na eterycznym, szepczącym momentami śpiewie Malarowskiej ujmują od pierwszego odsłuchu płyty. I nieważne, czy weźmie się To Blossoms, Daffodils, Eternite czy otwierający płytę utwór tytułowy. Kwiaty to muzyczna wizytówka Michała Jacaszka i udowodnienie wysokich umiejętności Hanny Malarowskiej. I piekielnie dobry wybór Requiem Records, które wydało tę płytę (w zagranicznym obiegu album dostępny jest za sprawą Ghostly International).

NASZA OCENA: 6.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Vüjekväsyl
TYTUŁ: Vü=mc²
WYTWÓRNIA: Bullshit Records
WYDANE: 10 czerwca 2017


Krótko, naprawdę krótko milczał Vüjekväsyl. W końcu ostatni album warszawska formacja wydała swoją ostatnią płytę Złe Twarze w ubiegłym roku. Wtedy skład obracał się raczej w stonerowo-noise’owych melodiach, teraz warszawiacy stawiają na… tak naprawdę ciężko stwierdzić. Vüjekväsyl raz idą w ballady („Zaśnij”), raz w rockabilly („Złoty środek”), raz odnajdują się w zimnej fali („Marymoncki szaman”), by chwilę później mocno eksplorować mathrockowe rejony. Ten math rock to, wydaje się, główny punkt płyty. Chodzi przede wszystkim o rytmikę i pulsujący, ślizgający się zgrabnie między klawiszami i gitarami bas, które razem tworzą skrupulatną, wciągającą i połamaną narrację.

Może Vü=Mc² nie jest płytą tak mocną jak Złe Twarze, mniej w niej energii i przebojowości, więcej melodii zawiesistych i tajemniczych. Ale daje radę. Wydawać się może, że ten rok przerwy był nieco za krótki. Może (to słowo klucz) gdyby materiał przeleżał trochę dłużej w szufladach, Vüjekväsyl ścięliby kilka słabszych utworów rzutujących na jakości albumu? Może, może, może.

NASZA OCENA: 4.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Artur Maćkowiak
TYTUŁ: Iconic Rapture
WYTWÓRNIA: wet music
WYDANE: 6 marca 2017


Artur Maćkowiak znowu solo, tym razem w nastroju bardzo zbliżonym do Innercity Ensemble niż swoich samodzielnych nagrań czy duetu Tropy, który w ubiegłym roku świętował premierę albumu Eight Pieces. W Tropach Maćkowiak współpracował z Bartkiem Kapsą. Na Iconic Rapture ponownie skazany jest tylko na siebie. Prawie, bo jest też gość, konkretniej Jerzy Mazzoll pojawiający się w „Mountain of freedom” i „Tańcu zgubionego dźwięku” na klarnecie. A poza tym sam Maćkowiak. On i jego gitara. Oraz syntezator.

Tym zestawem bydgoski artysta tworzy swoje rozbudowane, post-rockowe kompozycje oparte na powtórzeniach, powtórzeniach i w końcu powtórzeniach. Pętle. Maćkowiak wykorzystuje je do plecenia swoich muzycznych narracji. Tak jest od otwierającej album kompozycji, przez „Last night’s dream”, aż po „Welcome emptiness”. Główny instrument Artura Maćkowiaka, gitara, tym razem idzie w parze z syntezatorami. I wszystko wydawałoby się być nad wyraz ciekawe, gdyby nie jeden szczególik – płyta brzmi jak od linijki. Albo inaczej – jak według szablonu „wstęp, rozwinięcie, zakończenie”. No ze szkoły żywcem wyjęte. Każdy utwór Maćkowiaka, niezależnie od tytułu, rozpoczyna się spokojnie, by stopniowo, dorzucając kolejne warstwy, rozbudowywać się, pokazać się w całej okazałości i następnie… wygaszać.

Transowa retoryka kompozycji skłania raczej ku zwrotowi w stronę koncertową. Ten materiał znakomicie odnalazłby się w warunkach klubowych i na żywo, gdzie muzykę chłonie się w skupieniu i, niejednokrotnie, w ciemności. A płyta? Pozostawia pewien niedosyt.

NASZA OCENA: 5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Tadeusz Sudnik
TYTUŁ: Tadeusz Sudnik & His Friends In Art
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 24 marca 2017


Tadeusz Sudnik i przyjaciele w akcji. Kompozytor i producent, który chętnie wspomaga Remigiusza Mazura-Hanaja (Księżyc) przy ogrywaniu materiału z Nagrań terenowych snów tym razem w jazzowo-elektronicznej odsłonie. Dużo na Tadeusz Sudnik & His Friends In Art zabawy z dźwiękiem/dźwiękami, sporo nieoczekiwanych zwrotów akcji, jeszcze więcej misternych kompozycji opartych na szatkowanych podkładach Sudnika.

Do pracy nad albumem, który powstawał przez wiele, wiele lat, Tadeusz zaprosił gros artystów. W pierwszym utworze słyszymy szaloną trąbkę Tomasza Stańki oraz instrumenty jego towarzyszy, Witolda Szczurka i Janusza Skowrona. Deep-jazzowa kompozycja z jednej strony mieni się okołosmoothjazzowymi barwami, z drugiej utwór idzie w stronę wolnej improwizacji czwórki wirtuozów. Jest jeszcze środek – głęboka elektronika łącząca oba bieguny. Za nią właśnie odpowiada Sudnik, grający na syntezatorze modularnym Synthi AKS. A sam kawałek? Odległy rok 1986 i nagrywki w stołecznym Remoncie.

„Candada” na elektronikę Sudnika i gitarę Pawła Prochnowskiego wprowadza masę niepewności. Szybkie tempo, dynamiczna rytmika kojarząca się z drum and bassowym rytmem i oniryczna, hipnotyzująca melodia gitary potęgują aurę skupienia. Dobierając współpracowników, Tadeusz Sudnik, świadomie czy też nie, musiał kłaść ogromny nacisk na instrumenty dęte. Stańko to jedno, ale obecność Adama Pierończyka w „Pierro” (saksofon), Aleksandra Koreckiego w „Korku” (saksofon) i Tomasza Dudy (też saksofon) w „Ta Du Da”. Najlepiej jako całość prezentuje się „Korek” z agresywną rytmiką i rwanymi frazami Koreckiego. Nie można pominąć też „Cats In Space”, utworu pochodzącego z 2004 roku, w którym Sudnika wspomogła na klawiszach India Czajkowska. Kompozytorka i pianistka związana z Zoharum nagrała długie ambientowe pasaże, które współgrają z glitchowym, acz subtelnym podkładem Sudnika. To najkrótsza, ale jednocześnie jedna z lepszych pozycji na Tadeusz Sudnik & His Friends in Art. A sama płyta? Mogłaby być jednak bardziej różnorodna, bo powtarzające się to tu, to tam motywy mogą w pewnym momencie się przejeść.

NASZA OCENA: 6

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Leśniewski / Nowacki
TYTUŁ: Obiekty
WYTWÓRNIA: 1 czerwca 2017
WYDANE: Music is the Weapon


Szarańcza. To jedyne, co przychodzi mi do głowy, gdy słucham Obiektów. Co ciekawe, jest to album na tyle zawrotnie zatytułowany, bo w końcu żadnych obiektów duet nie wykorzystał. Płytę zbudowano tylko na brzmieniu dwóch gitar agresywnie, zacięcie ujadających. Generujących szumy i trzaski, bazujących na przesterach i dziesiątkach efektów. Album tysiąca i jednej kostki? Może być. Maciej Nowacki i Bartosz Leśniewski, dwaj utalentowani gitarzyści, przenoszą słuchaczy w świat pełen poplątanych dźwięków, chaosu, hałasu, z niemal telewizyjnym ziarnem w tle.

Obaj tworzą melodie gęste, zapętlone i schizofreniczne. Skojarzenia, dublowane zresztą w innych tekstach z Davidem Girą czy Stephenem O’Malleyem, to dobre skojarzenia. Zgiełk, dużo – naprawdę dużo – dźwiękowej agresji ubranej w improwizację sprawdzają się na Obiektach znakomicie. Kiedy jedna gitara nadaje kompozycji rytm, druga plecie wielopłaszczyznowe konstrukcje. Momentami drone, momentami też ambient. Chwilami gdzieniegdzie spacerockowe fascynacje i heavymetalowe wstawki (jak w końcówce „Obiekt#2”,

Dzieje się na albumie Nowackiego i Leśniewskiego sporo, dużo i więcej. Szkoda tylko, że zamykający całość czwarty indeks brzmi, jakby został przeciągnięty nicią.

NASZA OCENA: 6

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: The Dobie / Madry Project
TYTUŁ: Blow Up
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 31 stycznia 2017


Niby duet, bo Dobie i Mądry, ale w nazwie jeszcze „Projekt”. A to oznacza jedno, obaj artyści do współpracy zaprosili szereg muzyków, a całość powstała… na odległość. Ciekawie, ciekawie. Muzycznie też jest dobrze.

Lista osób, która wzięła udział w tworzeniu Body Up jest imponująca. Amy Knoles, Dan Maurer, Alex Maguire, Adrian Northover, Adrian Northover, Mauro Sambo, Brad Smarjesse, Robert Iwanik. Do tego Tomasz Mądry i Jonathan Dobie jako główni sprawcy i Łukasz Myszkowski, który poza grą na cymbałach i gitarze zajął się produkcją i miksem materiału. Sporo, sporo, naprawdę sporo osób. Niektórzy muzycy znają się też z projektu A Sea Ov Smoke, taki istotny szczegół. A dźwiękowo przecież ta płyta jest niesamowicie stonowana i… minimalistyczna, żeby tak to ująć. Muzycznie jest to fuzja improwizowanego jazzu, z którego kojarzymy Dobiego i elektroniki pod postacią drone’ów, niekiedy też ambientu. Punktem wyjścia dla dwóch kompozycji są głębokie podkłady, gęste jak lawa, długie jak posiedzenia sejmu. Na tej industrialnie brzmiącej, ponurej, ciężkiej i pełnej pogłosów elektronice solówki poszczególnych instrumentów odnajdują się bez problemu.

Na pierwsze odsłuchy Body Up może prezentować się co najwyżej przeciętnie, ale z każdym kolejnym odpaleniem „I” czy „II” otrzymujemy coraz to kolejne smaczki wciągające i przyciągające uwagę. Bo to porządna, żeby nie napisać – bardzo mocna płyta.

NASZA OCENA: 7.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Black Tundra
TYTUŁ: Black Tundra
WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 6 kwietnia 2017


Niby na bandcampie metal, doom, sludge, ale głównie stoner rock z elementami starego, dobrego indierockowego grania z podwalinami prawdziwego post-punku. Chodzi głównie o gitarowe partie, bo perkusja to już nastawienie w stronę metalu. Tak jak i wokale. Ale od początku, bo to interesujące.

Czytam sobie właśnie Słońce i cień, Åke Edwardsona, szwedzki kryminał jakich wiele. Akcja książki toczy się w przededniu Millenium. Gorączka, niepewność. I zbrodnia. Krwawa, zresztą można wywnioskować po kiczowatej, jak to w kryminałach, okładce. Abstrahując od morderstw(a), bohaterowie, głównie Erik Winter i jego koledzy z komisariatu, odkrywają muzykę zwaną metalem.

Podkreślę. Jest rok 1999.

Odkrywają metal. Dziwi ich nazwa. Dziwi ich przedrostek „death” (Metal Śmierci???). Rozszerzają oczy na dźwięk przedrostka „black” (Czarny metal?). Samych książek nie polecam, chyba że ktoś lubi infantylny styl pisania, coś na modłę Camilli Läckberg – mało akcji, niesamowicie nieżyciowe dialogi i przemyślenia. Chociaż wciąga, bo to już trzecia część z komisarzem Winterem, którą czytam.

Mam jeszcze czwartą część. W Empiku były promocje.

Black Tundra to debiut-płyta zespołu o tej samej nazwie. Ale o członkach nie możemy mówić jak o debiutantach, każdy z nich grał już wcześniej. Hidden Haze, Dopelord, Satellite Beaver – składy powinny mówić co nieco. Nie siedzę w metalu na co dzień, znam się mało lub jeszcze mniej, ale te kawałki wciągają. Melancholijne „Circling the Death” z post-rockowymi zapędami na gitarze, hardcore’owym wokalem, ninetiesowe „Blinded by the Northern Lights” z riffami jak z jakichś starych nagrań Sebadoh czy Superchunk. Czyli jest dobrze.

A poza tym warszawski skład serwuje mocne, ciężkie, powolne i depresyjne wręcz kawałki. Wystarczy posłuchać utworu tytułowego – niebo wali się wprost na głowy. Takie to dobre.

NASZA OCENA: 7.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Echoes of Yul
TYTUŁ: The Healing Sessions
WYTWÓRNIA: Zoharum
WYDANE: 14 czerwca 2017


Słuchając The Healing Sessions, aż trudno uwierzyć, że to płyta z odrzutami z sesji do poprzedniego albumu. The Healing było albumem bardzo dobrym, ale najnowsze dzieło Michała Śliwy momentami bije poprzednika na łeb, na szyję, tłukąc też trochę mostek. To aż trzynaście kompozycji różnorodnych, odmiennych, niekiedy zaskakujących, czasem też oklepanych.

Odrzuty już wcześniej znalazły swoje miejsce na nośniku. Śliwa wydał je w mocno limitowanym nakładzie pięćdziesięciu egzemplarzy kaset magnetofonowych. Rękę do artysty wyciągnęło Zoharum, robiąc reedycję na CD. To dobry krok, nie wiem, czy nie jeden z lepszych w ostatniej historii wydawniczej trójmiejskiej oficyny. Bo tak dobrego materiału nie można było pominąć. Aż dziwne, że takie „All Right” nie znalazło się na wydanym dwa lata temu The Healing. Shoegaze’owy duch unoszący się nad monumentalnymi gitarami i zsamplowanym wokalem przywodzi skojarzenia z najlepszymi utworami M83 z czasów Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts czy Before the Dawn Heals Us, a także Saturday = Youth. Oniryczna z jednej strony, romantyczna, ale stanowcza z drugiej kompozycja to jeden z piękniejszych momentów The Healing Sessions. Semi-apokaliptyczne „Melt” to powtórka z rozrywki, nawiązania do twórczości francuskiego producenta.

Ale drugą stroną medalu są odniesienia do The Healing, dokładniej tej orientalnej atmosfery wydawnictwa. „La chevre” spokojnie mogłoby nie zostać pominięte dwa lata temu. Gęste, zapętlone melodie, w tle stonowana perkusja, momentami jazgocząca gitara i plumkające, połyskujące bliskowschodnim słońcem syntezatory. Przy „Lifeboat” kręci się w oku łezka, wspominając rok 2008, posiadanie włosów, wówczas jeszcze perspektywiczność i młodość oraz całe (prawie całe) dorosłe życie przed sobą. Tak, „Lifeboat” to wypisz-wymaluj krzyżówka „You Appearing” z „We Own The Sky”. Tak, uczepiłem się tego Anthony`ego Gonzaleza, ale Michał Śliwa na tym albumie mocno poszedł w elektroniczno-shoegaze’owe rejony.

Są gorsze punkty, to jasne, nie zawsze się uda – no, prawie nigdy – ominąć błędy, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. The Healing Sessions, gdyby nie fakt, że jest reedycją wydawnictwa z 2015 roku, byłoby wielkim kandydatem do topu roku. No cóż, niestety nie jest. Z wiadomych względów. A mimo to…

NASZA OCENA: 8

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Dubsknit
TYTUŁ: Decieved
WYTWÓRNIA: Phyla
WYDANE: 26 maja 2017


Dubsknit w akcji i na dodatek w mistrzowskiej formie. Jego najnowszy album, wydany przez singapurską oficynę Phyla Digital Decieved to zgrabne połączenie drum and bassowych bitów, house’owej melodyki i głębi oraz sporej ilości liquidowych akcentów. Czasem muzyka polskiego producenta zahacza o progresywne brzmienia, czasem o wręcz chilloutowe, momentami dubowe, z tribalową rytmiką.

Dubsknit snuje swoje połamane opowieści, które różnią się chociażby od bitów dostarczanych rodzimym raperom. Solowe wydawnictwo to solidny drum and bass, momentami ulotny jak liść na wietrze, chwilami mocarny, z głębokim basem, wciągając słuchaczy w gęste klubowe realia. Dla odmiany „Gospel” z Sarą Al-Shokliya pobrzmiewa funkowo-jazzowymi schematami, gdy w „Gyrl” da się wyczuć inspiracje IDM-em. Sporo się dzieje, naprawdę sporo na Decieved i aż dziwne, że tak mało się o płycie Dubsknita pisało.

NASZA OCENA: 6

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: EABS
TYTUŁ: Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)
WYTWÓRNIA: Astigmatic
WYDANE: 17 czerwca 2017


Dziwnie. Naprawdę dziwnie. EABS drugi raz sięga po repertuar wybitnego jazzmana i drugi raz robi to na swój sposób. Swój sposób oznacza wygładzony, tradycyjny jazz połączony z funkowymi i hiphopowymi naleciałościami. A sam skład? Przez długi czas związany z wrocławskimi Puzzlami organizował jam sessions, w których udział brali różni, różnorodni artyści – czasem bardziej znani, czasem zupełne no name’y. Z prób, gier i zabaw dźwiękowych wykrystalizował się skład, który najpierw promował swój projekt Memorial to Miles, obecnie zajmuje się utworami Krzysztofa Komedy. Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) zbiera dobre lub bardzo dobre opinie. A jak to jest u nas?

Wrzucenie na warsztat utworów Krzysztofa Komedy, wcześniej Milesa Daviesa jest rzeczą idealną do zdobycia i powiększenia sobie fanbazy. Klasycy, wielkie kompozycje. Materiał znany i lubiany, szczególnie wśród miłośników tradycyjnego jazzu. A jeśli dodamy do tego motywy elektroniczne, hiphopowe czy momentami też funkowe, recepta na sukces murowana. I tak właśnie jest z nowym wydawnictwem EABS, płytą ugładzoną, wypolerowaną, łączącą wszystko to, co spotka się z pozytywnym przyjęciem fanów. Spotkało, Electro-Acoustic Beat Sessions gładko ślizgają się po repertuarze Komedy, czyli zrobili najprostszą rzecz, jaką zrobić można. Nie jestem fanem odświeżania standardów jazzowych w roku 2017, zresztą nie rozumiem, po co i do czego to komukolwiek potrzebne. Chcąc wrócić do komedowego grania, sięga się po Komedę. Chcąc czegoś świeżego, przegląda się nagrania Pokusy, Kolegi Doriana, Bachorzy, solowego Teo Oltera czy kogo się tam jeszcze chce, z działalnością polsko-duńskiej sceny jazzowej włącznie (Pospieszalski, Karch, Tarwid, Gąsiorek).

A tak to Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) to płyta dla tych osób, które lubią czasy zaprzeszłe polane nowym lukrem. Bo o żadnym novum nie może tu być mowy.

NASZA OCENA: 4.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: NSI Quartet
TYTUŁ: The Look Of Cobra
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 9 czerwca 2017


Dobra, nie oszukujmy się. Jeśli ZAIKS wspiera finansowo jakiś projekt, to musi być K U P A. Tak po prostu, logicznie, przewertujmy osoby siedzące w temacie, kto tam się udziela itp., itd. A jednak coś się udało. Udało się The Look of Cobra.

OK., za płytą stoi NSI Quartet, projekt typowo jazzowy, klasyczny w swoim wydźwięku. Żadne free-improv., przynajmniej nie na pierwszym planie. Bebop, czystej maści bebop. Momentami także cool jazz, zwłaszcza w pierwszej części „Sophii” czy w początkowych fragmentach „The Sorcerer’s ball”. Te z czasem ewoluują i na przykład „The Sorcerer’s ball” zyskuje sporo świeżości, gdy każda sekcja sobie. Tu fortepian wygrywa fałszywe akordy, tu dęciaki idą w zupełnie inną stronę, a perkusja to gra szybciej, to wolniej, nie dbając o uregulowaną rytmikę. To się ceni.

Ceni się też tę różnorodność muzyków. Całe The Lookof Cobra to fuzja stylistyk. Komercyjne zagrywki gościnnie udzielającego się na fortepianie Dominika Wanii współgrają z improwizowanymi partiami bębnów Dawida Fortuny. Cyprian Baszczyński, jak na przykład w „Ubu” brzmi, jakby się zasłuchał w bebopowych trąbkach Dizzy’ego Gillespie. Okołomainstreamowe, bigbandowe motywy to z kolei „Cobra Blues”, które mogłoby się znaleźć w setliście jakiegoś Cotton Clubu.

NASZA OCENA: 6

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Wild Books
TYTUŁ: 2
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 29 maja 2017


Lata minęły (cztery), Wild Books wrócili z kolejnym studyjnym wydawnictwem. Co zabawne, sporo czasu minęło też od zarejestrowania materiału z 2 do samego wydania. Duet nagrał kawałki w 2015 roku, Instant Classic wydało płytę prawie dwa lata od zaistnienia faktu.

Żeby nie było, nie jest to wina samego labelu. Miksy, test pressy itp, itd. Wiadomo, trwa. Ale – kolejna istotna rzecz – te nagrania brzmią bardzo świeżo i dojrzalej niż na Wild Books. Wiadomo, lata lecą. Debiutancki album pachniał gówniarskim indie rockiem w stylu Pixies, trochę Japandroids, momentami The Dismemberment Plan, Dinosaur Jr. – klasyka. Płyta numer dwa stanowi krok do przodu w życiu zespołu, więcej tutaj post-hardcore’owych zagrywów, cięższych riffów, krzykliwych wokali i mocniejszej perkusji. NoMeansNo? Fugazi? Znowu Kanadyjczycy z Japandroids, do tego Sonic Youth, co jest podstawą, może też wpływy The Replacements? Wymieniać i wymieniać, ale nie o to tu chodzi. Duet gra banalnie i ciekawie. Chaotycznie, wywołując ból zębów od przesterów, ale wciągająco i ładnie. Prosto, ale z pomysłem. „We Just Want To” jęczy i zgrzyta, a „Careless” to niemal stadionowy hit – ale nie na moloch Widzewa, tylko niech będzie MKS-u Przasnysz. „Planes” mogłoby być grane w Antyradiu, gdyby Antyradio grało dobrą muzykę, lub puszczane w MTV Rocks, gdyby MTV Rocks puszczało dobrą muzykę.

Karol Czerniakiewicz i Grzegorz Wiernicki, który był pomysłodawcą Wild Books, zresztą też ten projekt zaczął się od jego solowych nagrań, na tej stołecznej lo-fi indierockowej scenie już trochę działają. Perkusista (ten pierwszy) grał w nieodżałowanym Teenagers, drugi przez lata odpowiadał za The Phantoms, swoje w Warszawie zdziałali. 2 pokazuje, że można nagrywać w 2015-2017 roku dobre, przebojowe, minimalistyczne i niesamowicie proste, oklepane melodie, które nadal chwytają i – po prostu – podobają się.

NASZA OCENA: 6.5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Joanna Kawalla
TYTUŁ: Home and Away
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 29 czerwca 2017


Joanna Kawalla, wybitna skrzypaczka, pracownik akademicki, także córka równie wybitnego dyrygenta i kompozytora, Szymona Kawalli, w akcji. W akcji i w towarzystwie muzycznych przyjaciół. Stwierdzenie i przypomnienie o pokrewieństwie musiało się pojawić, a im szybciej, tym lepiej. Lepiej, bo na Home and Away znajdują się aż trzy dzieła Kawalli seniora. Swoje dzieła dorzucili także Benedykt Konowalski, Aleksander Kościów, Ignacy Zalewski oraz Dariusz Przybylski. Nazwiska dwóch ostatnich kompozytorów nie powinny nikogo dziwić. Zalewski często pojawia się przy wydawnictwach w serii Opus, Przybylski jest jej kuratorem.

Joanna, tak jak jej ojciec, gra na skrzypcach, stąd nie dziwi, że że dwie z trzech kompozycji Szymon Kawalla przygotował na skrzypce – „Arabic Impression” w dwóch częściach to dzieła tylko na instrument smyczkowy. Obie kompozytor stworzył za sprawą wizyty u Joanny w Kuwejcie, gdzie ta wykładała (rok 2006). Pierwsza odsłona, delikatna, smętna, balansująca momentami na granicy ciszy, płynna, spójna, ciekawie współpracuje z następującą po niej „Arabic Impression no 2”, kompozycją pełną wysokich, niemal nierejestrowanych dźwięków, wirujących w powietrzu.

Na tym tle odcina się Koreański tryptyk napisany na perkusję i skrzypce. Za perkusję odpowiada znany i lubiany w Requiem Records, nagradzany i wychwalany Leszek Lorent. I otrzymujemy utwór minimalistyczny, smętny i okraszany tylko momentami bębnami. Co innego druga część „Korean tryptych: Chunma chang”, kompozycja ciężka, z wyraźnie zarysowaną linią dramatyzmu i napięcia, do których w pewnym momencie dołącza żwawa, iście chamberowa melodyjka.

NASZA OCENA: 7

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: TeChytrze
TYTUŁ: Chłopaki czekajta
WYTWÓRNIA: Fundacja Kaisera Söze
WYDANE: 26 lipca 2017


Pierwsza prawie jesienna ofensywa wydawnicza Fundacji Kaisera Söze, od razu bardzo różnorodna, choć w iście ludowym duchu. Jacek Steinbrich postanowił zrealizować lubelskie stypendium artystyczne, sięgając po muzyczny dorobek z Lubelszczyzny i Kurpiów. TeChytrze.

Steinbrich, kontrabasista, gitarzysta, jeden z członków kwartetu Dokalski / Steinbrich / Cieślak / Miarczyński, autorów bardzo dobrej płyty o tym samym tytule, tym razem w nie do końca jazzowym projekcie. Do współpracy zaprosił cztery wokalistki, perkusistę Jakuba Miarczyńskiego (tego wspomnianego przed sekundą Miarczyńskiego) oraz kontrabasistę Romana Chraniuka. Wszystkie męskie głosy także można usłyszeć na Chłopaki czekajta. A sama płyta? Chaotyczna, niestety dość chaotyczna, nastawiona na ludowe teksty ubrane w dźwiękowy eklektyzm. Z jednej strony „Wilcy w orzechach z leszczyny” nagrane w stylu Jacka White’a, „Rozbrat” to czysty blues w kajdanach z południowych rejonów Stanów Zjednoczonych, a „Surf Zalewski”, jak już sam tytuł wskazuje, idzie w stronę klezmerskiego surf rocka i spokojnie to nagranie mogłoby się znaleźć na płycie Alte Zachen. To najlepsza kompozycja na Chłopaki czekajta. Za sprawą „A ja ni mam” TeChytrze przesuwają się w kierunku muzycznej groteski, może kapkę momentami a’la Dresden Dolls.

NASZA OCENA: 5

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)



AUTOR: Natalia Moskal
TYTUŁ: Songs of Myself
WYTWÓRNIA: Fame Art
WYDANE: 19 maja 2017


Natalia Moskal ma prawie wszystko to, co jest potrzebne, żeby może nie zawojować listy przebojów, ale zapisać się na nich pastelowymi literami. Prawie, bo nie kupuję akcentu Moskal. Jeszcze nie i nie we wszystkich utworach. No i lubelska piosenka dużo ciekawiej prezentuje się w utworach śpiewanych po angielsku. Nawet mimo akcentu.

A może to kwestia podkładów? „Lustro”, mimo rewelacyjnego motywu na wysokości 2:47, jest piosenką średnią. Inspirowany cytatem Izaaka Baszewisa Singera „Mur” też nie porywa, kojarząc się z lekkim tandetnym popem. Ale zanim natrafimy na te dwa kawałki mamy kilka dobrych kompozycji. „Midnight” z parkietowym groove’em jak u Sophie Ellis Bextor wybija się ponad resztę piosenek, a Natalia i producent Łukasz Maron (główny producent wydawnictwa) spisali się na medal, tworząc prawdziwy dyskotekowo-house’owy hit. Słodkimi latami osiemdziesiątymi mieni się „My Firsts Ain’t My Lasts”, gdzie na tle uroczych dzwoneczków i muskających klawiszy, a „Michelle” to ballada, która na długo zagnieździ się w głowie, budząc skojarzenia z Kari Amirian, Tove Lo czy inną Adną.

Nie jest to wybitna płyta, w żadnym wypadku, ale ma sporo przebojowości. Sporo na tyle, że niektóre piosenki mogłyby być grane w popularnych rozgłośniach, mogłyby być wykorzystywane do reklam czy spotów. A jednak wydaje się, że Natalia Moskal mogła wycisnąć z Songs of Myself odrobinę więcej.

NASZA OCENA: 6

NASZA SKALA OCEN (K L I K!)


Co się kryje pod konkretnymi cyferkami? Sprawdźcie NASZĄ SKALĘ OCEN, czyli jak oceniamy.

 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA (ŚREDNIA)
%d bloggers like this: