W każdy pierwszy poniedziałek nowego miesiąca będziemy wracali do najciekawszych albumów wydanych w minionym miesiącu. Zaczynamy w kwietniu, czyli prezentujemy wydawnictwa, które przeoczyliśmy wcześniej, a których powinno się słuchać.

Marzec to najgorszy miesiąc w Polsce od dziesiątek lat. Kryzys dotknął wszystkich sektorów, kulturę również, w szczególności knajpy i bookerów, bo płyty nadal się ukazują, choć wiadomo, że majorsy poradzą sobie dużo, dużo lepiej niż niezależne, offowe oficyny. Zastanawiam się, jak to będzie wyglądało w najbliższym czasie. Grzegorz Tyszkiewicz, właściciel Bocian Records, już wspominał, że ceny winyli wylecą w górę, a czas oczekiwania będzie dłuższy niż na co dzień. O całej sytuacji w kulturze będziemy na FYH jeszcze pisać, na razie skupmy się na tych albumach, które ukazały się w marcu, a które nie zostały (jeszcze) opisane.


AUTOR: Islet
TYTUŁ: Eyelet
WYTWÓRNIA: Fire Records
WYDANE: 6 marca 2020


Spektakularny powrót po siedmiu latach milczenia? Coś jest na rzeczy. Islet nagrali album tak różnorodny, jak nigdy wcześniej.

„Treasure” mieni się wszystkimi delikatnymi kolorami, z których pamiętam debiut The xx. Subtelne synthy i aura rozmarzenia sprawiają, że aż miło jest wrócić do tego muzycznego roku 2009. „Good Grief” to z kolei ukłon w stronę bristolskiej sceny, wystarczy się wsłuchać w to rozmyte, oparte na pogłosach i leniwym bicie triphopowe nagranie, by wspomnieć stare, dobre Massive Attack, zwłaszcza gdy Islet decydują się na progresywne, masywne przełamania struktury utworu. „Caterpillar” ze swoją nokturnową mgiełką, niskim śpiewem Emmy Daman Thomas i świetnym efektem zapętlonego bębna (?). Singlowe „Geese” to kolejny jasny punkt Eyelet, balearyczna, elektropopowa ballada z uciekającym w chmury wokalem, eterycznym i wypełnionym seksualnością Thomas.

Taneczny przebój idealny do zamknięcia oczu i… odpłynięcia, do rzucenia się w wir zapomnienia, odrzucenia wszystkich złych myśli przez blisko siedem minut. Jakże inny jest następujący „Sgwylfa Rock”, avantpopowy kawałek, który spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z płyt tUnE-yArDs czy Yeasayer. Radość kipiąca z „Sgwylfa Rock” oparta na wirujących, brzęczących syntezatorach i prostym bicie zniewala. To samo można powtórzyć w przypadku „Clouds”, ale tu z kolei robotę robi falujący śpiew na pętli. A „Gyratory Circus” to znowu odwołanie do świetności brytyjskiego shoegaze’u, z My Bloody Valentine na czele. I aż dziw bierze, że Eyelet kształtowało się w dwóch skrajnie różnych sytuacjach życiowych członków zespołu. Alexowi Williamsowi zmarła matka, a Emma Daman Thomas i Mark Daman Thomas przywitali swoje drugie dziecko. Dodać należy, że cały materiał na Eyelet trio zarejestrowało u siebie (bo Alex wprowadził się do Emmy i Marka) w domu w Walii.

NASZA OCENA: 8


AUTOR: Anna Calvi
TYTUŁ: Hunted
WYTWÓRNIA: Domino / Sonic Records
WYDANE: 6 marca 2020


Gratka dla tru-fanów Anny, która w niecałe dwa lata po premierze Hunter wypuściła minialbum… Hunted. Na epce znajduje się siedem wybranych kawałków z Hunter. Calvi wzięła demówki, szkice, które odpowiednio obudowywała dwa lata temu. Na czterech słyszymy gości i trzeba przyznać, że zestaw artystek i artystów jest świetny. Julia Holter z Anną Calvi w otwierającym miniwydawnictwo „Swimming Pool” brzmią niebiańsko, leniwa, pozbawiona tego quasi-patosu oryginału wersja ma w sobie coś czystego, delikatnego, kruchego. Bezbronnego. Jakby obie artystki odkryły się przed słuchaczami i stały same w ciemnym lesie. W „Eden” słychać Charlotte Gainsbourg szepczącą niskim głosem, podczas gdy Calvi winduje wokal ponad chmury. Świetnie dziewczyny wypadają w refrenowym duecie, szept Charlotte przyprawia o gęsią skórkę, przy Annie zaś się marzy, odlatuje.

Indierockowym wygrzewem, czy to na Hunter, czy teraz, jest „Don’t Beat the Girl out of My Boy”. Oryginał miał w sobie ogromną moc, chwytliwe riffy, melodyjny śpiew Calvi przechodzący w prawdziwie stadionowy refren w akompaniamencie wpadającej w ucho perkusji. Normalnie przebój w stylu Kings of Leon na Only by the Night. I tutaj wracamy do Hunted, bo w kolejnym featuringu pojawia się niezawodna, najbardziej luzacka gitarzystka z Australii. Courtney Barnett ze swoim szyderczo-ironicznym wokalem wrzuca kawałek na zupełnie inny poziom. Surowy indie rock w najlepszym wydaniu. Kulminacją płyty jest „Indies or Paradise”, dynamiczny, rozstrojony, pełen energii utwór, żywcem wyciągnięty ze starych nagrań PJ Harvey.

To niby tylko epka, na dodatek z odgrzewanym, wieloletnim materiałem. Ale purytański charakter nagrań połączony ze świetnie dobranymi gośćmi (a raczej gościniami i jednym gościem) i seksualną siłą Calvi, która z niej bije od rewelacyjnego debiutu z 2011 roku sprawia, że Hunted to tak naprawdę zupełnie odmienne wydawnictwo.

NASZA OCENA: 8


AUTOR: Waxahatchee
TYTUŁ: Saint Cloud
WYTWÓRNIA: Merge Records
WYDANE: 27 marca 2020


Wchodzą delikatne organy w „Fire”, Waxahatchee śpiewa „I’m wiser and slow and attuned” i wiemy, że wiele się w jej życiu przez tych osiem lat zmieniło. Od czasu świetnego debiutu American Weekend Katie Crutchfield muzycznie ewoluowała, zmieniała się, nie stała, szła do przodu. To muzycznie, ale życiowo z każdą kolejną płytą zanurzała się w coraz większym bagnie.

W końcu na Saint Cloud daje dowód swojej trzeźwości, odrzuciła alkohol, który ciągnął ją w dół, działał destrukcyjnie, zresztą o tym było gros piosenek Waxahatchee, która pod osłoną noise’u i ubranego w mundurek lo-fi grunge’u kumulowała swoje emocje. Nowa płyta, wydana raptem kilka dni temu, jest taka, jak jej okładka. Swojska, amerykańska na tyle, na ile amerykańska jest Americana, zwiewna jak błękitna sukienka Katie, sielankowa. Mimo ciężkich, odautorskich, bardzo wewnętrznych tekstów, jest to album przyjemny i mocno wiosenny. Życie ułożyło się tak, że nam tego dworu właśnie zaraz zacznie brakować, ale Waxahatchee ze swoim Saint Cloud może być jego, skromną bo skromną, ale namiastką.

Płyta delikatnie sunie od początku do końca. Skromne melodie wygrywane przez samą Crutchfield i jej regularny zespół nawiązują do tradycji amerykańskiego folku z południowych stanów. W każdym z kawałków czuć świeżość i radość z gry, bije z nich dziewczeńskość, popowy sznyt z bluesowymi naleciałościami. A z drugiej strony Saint Cloud kojarzy mi się z Dawson’s Creek, tym nastolatkowym powiewem naiwności, marzeniami o przyszłości, życiu wypełnionym miłością. Zresztą cała płyta oparta jest na tematyce miłosnej. Oraz walce z demonami. Śpiew Waxahatchee dawno nie był tak czysty i przestronny jak w „War” czy „Fire”, najpiękniejszym utworze na całej płycie. Dorównuje mu melancholijne „Ruby Falls”. A zresztą to chyba najdojrzalsza, najbardziej wykorzystująca talent Katie płyta.

NASZA OCENA: 8.5


AUTOR: Maria McKee
TYTUŁ: La Vita Nuova
WYTWÓRNIA: Fire Records
WYDANE: 13 marca 2020


Bajka. Film. Teatr. Symfonia. Patos. Muzyka zaprzeszła, a jednocześnie piękna. Maria McKee wydała pierwszy album od trzynastu lat. Wróciła w wielkim stylu. Siła PJ, delikatność Joni Mitchell, popowość Celine Dion. W towarzystwie orkiestry McKee totalnie odeszła od wcześniejszej stylistyki, odeszły riffy, odszedł surowy śpiew, mieszkająca w Londynie Amerykanka stawia na bogate, pełne przepychu aranżacje, melodie mocne i stadionowe, a co za tym idzie – także przesadne. Śpiew McKee jest upojny, przepełniony melancholią i siłą, w połączeniu z orkiestralnym brzmieniem utworów można wyczuć swoistą mistyczność tego wokalu.

Piosenki mają filmowy charakter. Słuchając La Vita Nuova, ma się wrażenie obcowania ze ścieżką dźwiękową. Nic dziwnego, w końcu mąż Marii, Jim Akin, to reżyser, razem przygotowywali wiele albumów i kompozycji do filmów. Zamiłowania zostały, La Vita Nuova przepełniona jest plastycznością, obrazami przedzierającymi się w głowie i przelatującymi przed oczami. Delikatne, smętne smyki, nadające ton utworom pianino, unoszący się ponad wszystkim śpiew McKee, wszystko to sprawia, że La Vita Nuova jest wydawnictwem nieco zaprzeszłym, utrzymanym w stylu retro-klasycznym. Czy to dobra płyta? Na pewno nie najlepsza z całego katalogu Marii McKee, ale wokalistka trzyma poziom. Nawet mimo upływu aż trzynastu lat.

NASZA OCENA: 6


AUTOR: Yumi Zouma
TYTUŁ: Truth or Consequences
WYTWÓRNIA: Polyvinyl
WYDANE: 13 marca 2020


Album idealny na dzisiejsze czasy. Nagrany zdalnie, z trzech różnych stron świata. No i odprężający, a to teraz ważne. Yumi Zouma wrócili w marcu z trzecim długograjem.  Cóż za ironia – zespół tworzący z własnych domów nie różni się niczym od pracującego dziś – w większości – społeczeństwa. Siedzimy w domach, działamy w domach, Nowozelandczycy z Yumi Zouma też. I wychodzi im to, jak zawsze, bardzo ładnie. Wokale Christie Simpson i Josha Burgessa, tak skrajnie różne, bo Christine śpiewa wysoko i eterycznie, głos Josha jest głęboki, świetnie się uzupełniają.

W tle synthpopowe ballady utrzymane w marzycielskim tonie. Muzyka sunie, lekko tanecznym krokiem, ale urokliwie i sennie. Truth or Consequences to utarty przez Yumi Zouma schemat nagrań. Pastelowe barwy pojawiają się przed oczami od syntezatorowych muśnięć, gdzieniegdzie przebiją się chwytliwe riffy, wszystkim dowodzi miarowa, prosta perkusja, w refrenach ożywająca i nabierająca tempa. Dużo w muzyce Yumi Zoumy nastoletniej romantyczności, zresztą już forma dwugłosu wywołuje ten efekt. Słuchając, czy to „Lie Like You Want Me Back”, „Cool For a Second”, czy „My Palms Are Your Reference To Hold To Your Heart”, można poczuć się też jak w początkowych muzycznych latach XXI wieku.

Dużo na Truth or Consequences odniesień do M83 (marzycielskie syntezatory) z czasów Saturday=Youth, Passion Pit (żywa melodyka, radość z gry kwartetu), młodzieżowej melancholii  Yuck (nawiązanie do „Policeman” z debiutanckiego albumu) czy Violens. A „Magazine Bay” posiada w sobie funkujący groove, jakiego nie powstydziłby się Toro y Moi. Dla mnie świetna pozycja z szuflady „romantyczna pościelówa, którą warto puścić dziewczynie (lub chłopakowi) na drugiej bądź piątej randce”.

NASZA OCENA: 8.5

 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA (ŚREDNIA)
%d bloggers like this: