Połowa duetu Arms and Sleepers opowiada o muzyce, polityce i życiu.
Arms and Sleepers powracają z nową płytą. Wydane trzy lata po poprzednim longplayu Life is Everything uderza ze zdwojoną siłą: muzycznie oraz jako manifest społeczno-polityczny. To zdecydowanie najbardziej dojrzały materiał w historii amerykańskiego duetu. Duża w tym zasługa Victora Ferreiry aka Sun Glitters, któremu Mirza i Max zaufali na tyle, by po raz pierwszy powierzyć miksowanie materiału osobie „z zewnątrz”. Duet zaprosił również do udziału w nagraniach dwóch MC: Serengeti i Airøspace, którzy pojawiają się gościnnie w pięciu kawałkach. Life is Everywhere to ogromny krok naprzód, imponujący głębią i rozmachem, choć uderzający w o wiele mroczniejsze klimaty niż poprzednie nagrania Arms and Sleepers. W gorącym okresie okołopremierowym złapaliśmy Mirzę Ramicia na krótką rozmowę o powstawaniu albumu, współpracy z Victorem Ferreirą oraz ulubionych książkach.
Miłosz Karbowski: Cześć Mirza! Co u ciebie słychać?
Mirza Ramic: Wszystko w porządku, dzięki!
Czujesz podekscytowanie waszym powrotem do gry w związku z premierą nowego albumu?
Wydaje mi się, że cały czas pozostawaliśmy w grze, nawet w przerwach między albumami. Okres pomiędzy 2014 rokiem a obecnym momentem był dla nas bardzo pracowity – dużo koncertowaliśmy, wydaliśmy również sporo różnych materiałów. Myślę więc, że to bardziej kontynuacja niż powrót do gry. Ale zdecydowanie jesteśmy podekscytowani premierą naszego najnowszego długogrającego albumu – to nasz ulubiony materiał ze wszystkich, jakie do tej poru udało nam się wydać. I to bardzo miłe uczucie.
Jakie główne myśli i motywy stoją za albumem Life is Everywhere?
Powiem tak: Chicago, systemowa dyskryminacja rasowa w Stanach Zjednoczonych, wzrost nastrojów prawicowych, cały bajzel, jaki przewija się przez rynek muzyczny, koniec świata oraz podążanie za marzeniami. To chyba główne wątki, jakie pojawiają się w materiale.
Album w sposób dość otwarty odnosi się do obecnej sytuacji społeczno-politycznej w USA. Jakie ruchy, albo wydarzenia zainspirowały was w największym stopniu?
Z mojej strony, ogrom inspiracji przyniósł mi czas, jaki spędziłem w Chicago latem 2015 roku, pracując z dyskryminowaną młodzieżą wywodzącą się z nizin społecznych, głównie z dzielnicy South Side. To jedno z tych doświadczeń, które odmieniają twoje życie, a dla mnie dodatkowo stało się inspiracją zarówno w płaszczyźnie czysto ludzkiej, jak też artystycznej. W finalnym efekcie zdecydowaliśmy się nawet wykorzystać zdjęcie jednego z moich podopiecznych – to on jest osobą, którą widać na okładce Life is Everywhere. Więc album w bardzo dużym stopniu czerpie właśnie z tego okresu w moim życiu, kiedy przebywałem w Chicago. Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że nowa płyta ma w sobie o wiele więcej świadomych nawiązań do zjawisk społecznych, uderzając również mocno w politykę i jej obecny stan zarówno w USA, jak i na całym świecie.
Nie do uniknięcia w materiale był również zwrot w kierunku nowego prezydenta USA. Czego z twojej perspektywy możemy się spodziewać po prezydenturze Donalda Trumpa? Jest coś, czego szczególnie powinniśmy się obawiać?
Uważam, że zdecydowanie lepszym pytaniem jest to, czy istnieje coś, czego możemy się nie obawiać – to moja refleksja po pierwszych tygodniach prezydentury Trumpa. Zauważ, jak łatwo jest naigrywać się z Trumpa, a jeszcze łatwiej zyskać łatkę lewaka czy liberała tylko z tego powodu, że śmiejesz się z tego idioty. Ale jeżeli ktoś nie zauważa szaleństwa Trumpa i niebezpieczeństwa, jakie niosą rządy tego człowieka w jednym z największych mocarstw tego świata, musi być ślepy albo głupi. I tak – spodziewam się po nim jeszcze wielu gorszych rzeczy, historycznych zgrzytów, za sprawą których świat zacznie nieuchronnie zmierzać ku dużej, albo jeszcze większej katastrofie.
Odbiegając od polityki, wasz album to ogromny krok naprzód. Brzmi niesamowicie dojrzale. Gdybyś miał porównać Life is Everywhere i Swim Team, jakie byłby twoje spostrzeżenia?
Dziękuję ci ogromnie za tak miłe słowa! Cieszę się, że podoba ci się nowy album – jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak on brzmi. Myślę, że Swim Team było materiałem bardziej optymistycznym i „świetlistym” – ukazał się po kilku latach spędzonych przez nas na stosunkowo niewielkiej muzycznej aktywności. Mieliśmy wtedy całe pokłady kreatywnej energii, która znalazła ujście na albumie. To był dla nas okres pełen świeżego podejścia do muzyki. Po Swim Team wszystko stało się bardziej napięte – ogrom czasu spędziliśmy w trasie, dużo energii pochłonęła również kampania na KickStarterze i związane z nią wydanie kilku epek. Muzyka stała się moją pracą na pełny etat – na szczęście i niestety.
Life is Everywhere jest albumem o wiele mniej optymistycznym, mroczniejszym. To refleksja nad problemami trawiącymi społeczeństwo, których doświadczyłem na własne oczy podczas wspomnianego pobytu w Chicago, ale też nad rynkiem muzycznym, który jest w stu procentach pojebany. Robienie muzyki na pełny etat wystawiło mnie na cały ten bajzel i, co przykro mi stwierdzić, masę gównianych ludzi. Wszystko to miało wpływ na muzykę, jaką słyszycie na Life is Everywhere. Jednocześnie, pracując nad tym albumem, wzbiliśmy się kreatywnie o wiele wyżej niż kiedykolwiek wcześniej, zapuszczając się do nowego stylu (hip-hopu) i bardzo mocno dbając, by wszystko to złożyło się na spójny materiał. Myślę, że ten album zdecydowanie lepiej niż nasze wcześniejsze wydawnictwa funkcjonuje jako całość, z czym wcześniej z uporem się zmagaliśmy. Jest to więc dla nas swego rodzaju kreatywnym osiągnięciem, co bardzo nas cieszy.
Jak wyglądało nagrywanie albumu? Używaliście jakichś nowych instrumentów, oprogramowania albo nowych schematów rejestrowania dźwięku?
Najzupełniej szczerze, ten album powstał dokładnie w ten sam sposób, jak wszystkie poprzednie – w tym samym studio urządzonym w sypialni. Ja i Max w taki sam sposób pracowaliśmy razem nad nową muzyką, z tym samym sprzętem. W trakcie nagrań słuchaliśmy mnóstwo soundtracków z ponurych spaghetti westernów, samplując je, co było dla nas nowym doświadczeniem. Największa zmiana, jaka zaszła w procesie nagrywania, to oddanie materiału do miksu i współprodukcji innej osobie – nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Współpraca z Victorem Ferreirą z Sun Glitters okazała się więc bardzo odświeżającym sposobem na złożenie albumu w całość. Praca z producentem i zlecenie miksu płyty innej osobie to coś, do czego przymierzaliśmy się już od długiego czasu.
Jak dzieliliście się zadaniami w nagrywaniu materiału? Jaki miał w tym udział Victor?
Victor nie tyle pomagał nam w nagrywaniu, co miksował całość, dodając pojedyncze detale, kiedy utwory były już niemalże skończone. Większość utworów powstawała tak jak dotychczas – ja i Max siadaliśmy przed komputerem i spędzaliśmy tak godziny, pracując nad materiałem. Później wysyłaliśmy je Victorowi, który miksował je, czasem dorzucając od siebie dodatkowe dźwięki. Victor naprawdę mocno przysłużył się temu, jak brzmi ten album – miks jego autorstwa odmienił klimat całego materiału, a jego autorskie poprawki wydobyły z utworów nową, silniejszą głębię. Bardzo pomógł nam też w zgraniu muzyki z rapowanymi partiami zarejestrowanymi przez zaproszonych gościnnie MC’s, z czym prawdopodobnie mielibyśmy spory problem, nagrywając samodzielnie.
Wkład Victora wydaje się więc nieoceniony. Czy jest coś jeszcze, czego sami prawdopodobnie byście nie osiągnęli, a co udało się z udziałem Victora?
Naprawdę wiele – najważniejsze w tym okazały się jego spore umiejętności w miksowaniu materiału. Tak naprawdę sami nigdy nie posiedliśmy zaawansowanej wiedzy dotyczącej miksowania. Powierzenie tego zadania Victorowi pozwoliło na uczynienie albumu spójnym i wyrazistym. Wartością dodaną w tworzeniu materiału jest też zawsze kolejna para uszu, ale tylko jeżeli ufasz tej osobie i ją szanujesz. Przez lata było to dla nas sporym wyzwaniem – nie potrafiliśmy zaufać innym osobom. Zawarcie znajomości z Victorem i sposób, w jaki się ona zacieśniła, pozwoliło nam odkryć wiarę w to, że to idealna osoba do współpracy. I naprawdę nie spodziewałem się, że przyniesie to aż tak dobry efekt – to zdecydowanie przekroczyło moje oczekiwania. Teraz nie wiem, czy kiedykolwiek ośmielimy się jeszcze wydać cokolwiek bez zaangażowania w mniejszym lub większym stopniu Victora. W pewnym sensie stał się on sekretnym, trzecim członkiem Arms and Sleepers.
Do materiału, jak wspomniałeś, zaprosiliście dwóch raperów – Serengeti i Airøspace. Znaliście ich przed współpracą nad Life is Everything?
Nie, nie znaliśmy się wcześniej. Właściwie obie kooperacje wydarzyły się dzięki Victorowi, który współpracował z jednym i drugim z artystów już wcześniej i polecił nam połączenie sił w tworzeniu utworów na nowy album.
Dlaczego w ogóle zdecydowaliście się na nagranie utworów z tymi dwoma raperami?
Po prostu spodobał nam się ich głos, teksty i kreatywne podejście do pracy – to wystarczyło.
Po premierze poprzednich wydawnictw przemierzyliście świat wzdłuż i wszerz. Czy planujecie podobne przedsięwzięcie w związku z premierą nowego albumu?
Tak, oczywiście. Będziemy koncertować jako pełny zespół live w Europie w maju i czerwcu, włączając w to kilka przystanków w Polsce. Niedługo ogłosimy konkretne daty.
Dotychczas najczęściej koncertowałeś sam. Jak spędzasz czas pomiędzy koncertami? Uciekasz wtedy do muzyki czy wolisz na przykład książki?
Zdecydowanie jestem typem mola książkowego. Jeżeli tylko mam chwilę dla siebie, będąc w trasie, chyba ostatnią rzeczą, o jaką bym się pokusił, jest słuchanie muzyki. Kocham książki, więc czekanie na lotniskach czy w hotelach jest idealną okazją do lektury.
Jakie pozycje mógłbyś w takim razie polecić?
Jeszcze dzień życia Ryszarda Kapuścińskiego, Święto nieistotności Milana Kundery, Europę w sepii Dubravki Ugrešić, Konające zwierzę Philipa Rotha oraz Detroit: sekcja zwłok Ameryki Charliego LeDuffa
Dzięki! Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące?
Promowanie nowego albumu, pisanie nowej muzyki, koncertowanie, kontynuacja prac z Sun Glitters (stworzyliśmy razem niewielki artystyczny kolektyw), jedzenie czekoladowego puddingu i borówek w dużych ilościach i na koniec próby stania się lepszym człowiekiem (co bywa dość trudne).