Łukasz Lach to prawdziwy muzyczny wyjadacz. Najpierw Puzzle, potem LO 27, które większość kojarzy z legendarnej listy „30 ton”, następnie współpraca z Hedone i Magdą Femme. Teraz praktycznie całą swoją muzyczną uwagę poświęca zespołowi L. Stadt. Nam opowiedział, dlaczego lubi country, co kręci go w Stanach oraz dlaczego w Krakowie raczej będzie spał w hostelu.
Miłosz Karbowski: Co czujesz… jak się czujesz po koncercie takim jak ten ?
Łukasz Lach: Wiesz co? Bardzo dobrze się czuję. Sprawia mi to dużą frajdę – granie dla ludzi, a dziś była fajna energia, taka mocno do przodu…
Powoli kończycie swoją trasę koncertową, bo to ostatni oficjalny występ z zaplanowanych na najbliższy czas. Myślisz, że Polska dała radę?
Z koncertu na koncert jest coraz więcej ludzi. To jest jakby nasza praca, którą wykonujemy od dobrych paru miesięcy – czyli powrót do grania regularnie koncertów w Polsce, w niedużych klubach, w większych, mniejszych miastach. Po prostu tam, gdzie ktoś chce słuchać L. Stadt. I zauważam, że z koncertu na koncert ten nasz fanbase jest coraz większy. Ludzie kojarzą utwory, znają nasze piosenki i wiesz – ludzie się bawią. A wydaje mi się, że o to chodzi. Rzeczywiście kończymy teraz trasę, ale tak naprawdę to będzie przerwa tylko świąteczna, bo już tydzień po świętach gramy w Płocku, później, w następnym tygodniu, gramy w Hard Rock Cafe, i te koncerty będą cały czas.
Podczas tej trasy prezentowaliście utwory z nadchodzącej nowej płyty. Możesz coś o niej powiedzieć?
Tak naprawdę gramy dwa albo trzy utwory na koncertach z tej płyty. Ja to traktuje jako taki mini album, to będzie taka EP-ka w stylu country, taki hołd dla artystów, którzy mnie prywatnie fascynują. To są utwory, które zawsze chciałem zaśpiewać. A poza tym (na koncertach – przyp.red.) gramy utwory z naszej pierwszej i drugiej płyty oraz parę utworów premierowych, które znajdą się na naszej autorskiej trzeciej płycie, która… Nie wiem.. Myślę, że dopiero w przyszłym roku.
Skąd w ogóle zainteresowanie country?
Ja w ogóle, jako słuchacz, zacząłem od Beatlesów, a później sięgnąłem do muzyki, którą Beatlesi się fascynowali. Tak dotarłem do bluesa, rock’n’rolla, i przez to też do country. Ta fascynacja, choćby Bobem Dylanem, trwa od czasu, kiedy byłem naprawdę małym chłopcem. Te piosenki, które zaśpiewamy… To się tak złożyło, że mieliśmy okazję parę lat pod rząd być w Teksasie, w tym roku również. Tam właśnie nagrywaliśmy ten materiał. Zebrałem parę piosenek, które są związane z Teksasem, a są to piosenki, które zawsze chciałem zaśpiewać. Między innymi piosenki Waylon Jennings, Roya Orbisona, Townes Van Zandt. Zresztą na płycie będzie również duet z J.T. Van Zandtem, synem Townesa. Myślę, że to będzie ciekawa rzecz.
Wielokrotnie podkreślaliście i podkreślacie, że inspiruje was Teksas. Czy ma to może jakiś związek z festiwalem South by Southwest (SXSW), na którym występowaliście?
Oczywiście! Pojechaliśmy do Teksasu i to była „pierwsza” Ameryka, jaką kiedykolwiek zobaczyliśmy, czyli to był 2010 rok i właśnie South by Southwest. I się zakochaliśmy! Siedzieliśmy tam trzy tygodnie. Festiwal był tylko jednym z elementów naszego wyjazdu. Zagraliśmy trasę, takich jedenaście koncertów: pojechaliśmy do Ft. Worth, pojechaliśmy do Houston, pojechaliśmy do Dallas. Poznaliśmy mnóstwo ludzi i regularnie już tam wracamy. Wiesz co? To jest magiczne miejsce. Ja mam w Austin więcej przyjaciół niż w Krakowie, w tym momencie. Kiedy znalazłbym się w Krakowie i miałbym załatwić sobie nocleg spontanicznie, to pewnie bym szukał hostelu, a w Austin mam mnóstwo ludzi, u których wiem, że mogę się zatrzymać. To jest takie fajne sprzężenie zwrotne: L. Stadt – Austin…
A sam festiwal (SXSW) traktowaliście jako nagrodę, nobilitację, czy bardziej jako szansę i zupełnie nową muzyczną przygodę?
Wydaje mi się, że dla nas na początku to była wielka niewiadoma. Później, kiedy już pierwszy raz pojechaliśmy na South by Southwest, zobaczyliśmy ogrom tej imprezy, jej rangę, prestiż, oczywiście, ale również to, że zespół taki jak L. Stadt, bez odpowiedniej promocji na miejscu, bez odpowiedniego establishmentu, nie jest w stanie się tak naprawdę przebić przez konkurencję, bo tam w trakcie jednego festiwalu gra chyba z tysiąc kapel… Ale samo miejsce, sam kontakt z tą kulturą, z muzyką, która tam jest, to taka możliwość spojrzenia z pewnego dystansu na to, co się robi. I przede wszystkim konfrontacja z tak wyrobioną publicznością, typowo festiwalową amerykańską publicznością. Wiesz, muzyka L. Stadt to muzyka, która wywodzi się gdzieś z tamtej kultury – to są nasze inspiracje i nasze korzenie, i przywieźć to do domu, do miejsca, w którym tak naprawdę to wszystko powstało, to duże wyzwanie. Wydaje mi się, że nam się udało…
Obracacie się w stylistyce, która ostatnio coraz bardziej rośnie w siłę… Chodzi mi o takie typowo amerykańskie brzmienia. Czy czujesz, że to szansa dla was, żeby zaistnieć jeszcze bardziej?
Wydaje mi się, że L. Stadt od początku było właśnie takie i przede wszystkim tę energię było czuć na koncertach. Ciężko nam się przenosi tę czysto koncertową energię na płyty. Płyty są bardziej dopracowane, bardziej wyprodukowane. A ten żywioł L. Stadt to jest to, co po prostu kochamy robić. To gdzieś tam wynika z nas, jako muzyków, kiedy spotykamy się na scenie – to jest nasza prawdziwa energia. Wiesz co? Ja to robię w dużym stopniu dla siebie, ale genialne jest uczucie, tak jak dzisiaj, kiedy widzę, że publiczność to kupuje, że to się podoba i jest to sprzężenie. I to jest genialne! Mieliśmy też świetny koncert we Wrocławiu, gdzie publiczność praktycznie zaśpiewała cały koncert za nas. To są ciarki… Później mam czasem tak, że leżę w łóżku i nie potrafię ogarnąć tej adrenaliny, która jest we mnie. I wydaję mi się, że… po to to robię tak naprawdę.
Wspomniałeś o różnicy między koncertami, a płytami. Przy okazji ostatniej płyty współpracowaliście z Mikaelem Countem (produkcja Radiohead, DJ Shadow – przyp. red.). Czy owocna współpraca trwa nadal, czy to była raczej jednorazowa przygoda?
Nie kwitnie w tym momencie ta współpraca… Właściwie ten materiał country… cały czas zastanawiamy się, zobaczymy, jak nam budżet pozwoli, na co my będziemy mogli sobie pozwolić. Po prostu ograniczeniem są pieniądze. Mikael Count jest przesympatyczną osobą i gdzieś tam cały czas korespondujemy ze sobą, ale jest to również bardzo wzięty mikser, producent, więc każda współpraca z nim to są niestety koszty, a więc w tym momencie jest to bardziej kontakt towarzyski, a nie współpraca artystyczna. Ale była to dla nas naprawdę świetna, pouczająca przygoda. Tak naprawdę miksowaliśmy to na odległość z Mikaelem. I to, co robił z naszymi utworami, otwierało nam oczy na to, jak może naprawdę fajnie zabrzmieć to, co sobie gdzieś tam dłubiemy w Łodzi.
Z tego co wiem, scena towarzyszy ci właściwie od dziecka. Czy odczuwasz jeszcze tremę, czy czujesz się już muzycznym weteranem, którego nic nie rusza?
Nie, nie chcę być weteranem. Cały czas czuję, że jestem gdzieś tam na starcie. To, co robimy z L. Stadt, te koncerty, które gramy – to cały czas służy zdobywaniu coraz większej publiczności i czuję, że my się dopiero rozpędzamy jako zespół. Takie są realia i tacy jesteśmy my. A trema? Ona jest zawsze, przed każdym koncertem. Dzisiaj wyszedłem na pierwszy utwór i też była trema, i powiem ci, że wydaje mi się, że sobie lepiej na przykład radzę teraz z tremą, niż sobie radziłem rok, albo dwa lata temu. Wiesz – L. Stadt to jest zupełnie nowy rozdział w moim życiu, chociaż rozdział ten trwa już ładnych parę lat, ale za każdym takim projektem jest inny rodzaj tremy, inny rodzaj sprawdzenia się przed publicznością. Tu jestem frontmanem i muszę to wszystko ciągnąć, i to jest zawsze dla mnie wyzwanie. A publiczność też jest różna… No ale walczę z tremą i więcej jest w tym wszystkim przyjemności, niż odwrotnie. Gdyby było w tym wszystkim więcej bólu brzucha, to bym nie chciał tego robić… (śmiech)
Udzielałeś się całkiem niedawno w zespole Almost Dead Celebrities. Czy ten projekt trwa nadal? I jak wygląda relacja między L. Stadt a różnymi innymi projektami? Czy L. Stadt jest dla ciebie zdecydowanym priorytetem, czy starasz się gdzieś to wszystko łączyć?
L. Stadt jest zdecydowanie priorytetowym projektem, ale w każdy projekt wkładam tyle samo serca, głosu, emocji. A Almost Dead Celebrities uwielbiam, bo to jest taka psychoanaliza. Każdy koncert to duża dawka adrenaliny i taki sprawdzian, bo my w dużej części te koncerty improwizujemy, więc zawsze jesteś zostawiony na scenie sam na sam ze swoją estetyką, z sobą samym i z tym, co możesz dać ludziom w danej chwili, w danym momencie, tylko w relacji z tymi ludźmi. I ja to uwielbiam. Zawsze schodzę ze sceny taki totalnie wypruty. Podoba mi się też płyta, którą nagraliśmy. Cieszę się, że, chociaż w małej wytwórni, ale ujrzała ona w końcu światło dzienne w zeszłym roku, bo to jest to, co naprawdę siedzi we mnie, tam gdzieś z tyłu głowy i to jest naprawdę fajne…
Nasz serwis nazywa się Fuck you, Hipsters! Co myślisz o hipsterach? Jaka jest twoja definicja hipstera? I czy myślisz, że to właśnie wasza docelowa grupa odbiorców?
Wiesz co? Na początku kojarzyło mi się trochę źle, niefajnie, ale z czasem zauważyłem, że ci ludzie naprawdę nieźle się ubierają, mają dobry gust, ale traktuję to zupełnie luźno. A czy to nasi odbiorcy? Do końca nie wiem, ale na pewno ci ludzie mają dobry gust, a my chcemy grać muzykę dla ludzi z dobrym smakiem…