Dwa lata szykowali swój debiutancki album do wydania. Kiedy już to zrobili, można było zacząć bić brawo. Bo Siła to płyta dobra, o ile nie bardzo dobra. Dlaczego trzeba było tyle czekać na pierwsze wydawnictwo gorzowskiej formacji? Dlaczego zespół gra tak mało koncertów? O czym w ogóle jest Siła oraz jakie mają plany na najbliższą przyszłość? O tym rozmawiamy z Łukaszem Machałą i Witoldem Wawrzonem.
Jak to jest nagrać materiał i trzymać go dwa lata w zamknięciu?
Łukasz Machała: To jest tak, jak wtedy, kiedy bardzo czegoś chcesz, ale nie możesz tego mieć.
Witold Wawrzon: A jak już masz, to nie do końca wiesz, co dalej z tym zrobić.
Dlaczego na Siłę trzeba było w ogóle tyle czekać?
ŁM: To miłe, że zakładasz, że ktokolwiek na to czekał, choć faktycznie parę osób się niecierpliwiło, ale do rzeczy. Niedługo po nagraniu płyty nadeszły zmiany, które utrudniły nam na jakiś czas właściwe funkcjonowanie. Chodzi mi o problemy logistyczne i czas potrzebny na odnalezienie nowego, wspólnego języka. Do tego dochodzi jeszcze brak naszego doświadczenia w postprodukcji i odległość dzieląca nas od realizatorów. Trochę to wszystko trwało, ale opłaciło się, bo materiał brzmi i wygląda tak jak powinien i tak, jak tego chcieliśmy.
WW: Postrzegam to jako naturalny dla nas proces, na który składało się wiele czynników, między innymi tych wymienionych przez Łukasza. Być może zaważyły tutaj nasze charaktery. Ten proces był trochę takim niepowtarzalnym eksperymentem, w trakcie którego nauczyliśmy się wiele o sobie i tym zespole.
Jak doszło do Waszej współpracy z Green Lungs? Jak ona przebiega?
ŁM: Propozycja wydania tej płyty wyszła bezpośrednio od Grześka Iwańca z Moaft i Piotrka Polaka z Pokrak, założycieli Green Lungs, z którymi zdążyłem się wcześniej zapoznać w bardziej lub mniej dziwnych okolicznościach. Nikt z nas tego ruchu kompletnie się nie spodziewał, tym bardziej postanowiliśmy z tej propozycji skorzystać, bo Green Lungs to wytwórnia prowadzona przez naszych przyjaciół na przyjacielskich zasadach. Pół roku później byliśmy już w „Studni” i nagrywaliśmy płytę. Wszystko między nami układa się jak najlepiej.
A jak wygląda kwestia promocji? Przyznam, że w Google niewiele można znaleźć wzmianek na temat Waszej płyty.
ŁM: Zważywszy na to, że wiele obowiązków związanych z promocją wzięliśmy na siebie, opieszałość w tym temacie naszą, ale też opieszałość i zwykłą niechęć redaktorów, dotychczas wygląda to tak, jak wygląda. Ale kropla skałę drąży. Od wydania płyty minęły dwa miesiące i jest coraz lepiej. Pomimo tego, że jesteśmy w świecie medialnym jakimś reliktem przeszłości, to powoli udaje nam się dotrzeć do tego właściwego odbiorcy, jaki on by nie był.
WW: W naszej naturze nie leży zamiar podboju kosmosu i okolic. Stąd nie chcemy nachalnie się narzucać i spamować swoją twórczością. I zwróć uwagę na niszowość tej muzyki. Tak naprawdę nie wiemy, kto jest odbiorcą tych dźwięków. Zauważyliśmy jedynie, że im bardziej ktoś jest ukierunkowany na konkretny gatunek, tym trudniej będzie mu przyswoić naszą twórczość.
244 fanów na fejsbuku nie robi wrażenia. Jeśli ktoś używa lastfm, to liczba 201 słuchaczy też nie jest chyba szczytem popularności. Warto to zmienić, opowiedzcie o sobie, swojej historii, przedstawcie się „przed milionami słuchaczy”. Jest Was w zespole czterech…
ŁM: Przedstawiłeś bardzo dramatyczną statystykę, ale chyba właśnie z racji tego, że jesteśmy w pewnych kwestiach skamieliną, nie wydaje się nam to specjalnie przygnębiające. Tak, jest nas czterech, do miejsca, w którym jesteśmy teraz doprowadziła nas wspólna determinacja i podskórne przeświadczenie, że jednak mimo wszystko warto. Dodaj do tego splot różnych przypadków, konieczności i czasem bardziej lub mniej śmiesznych zdarzeń. Nic spektakularnego.
WW: Gwoli ścisłości, facebooka jako zespół używamy od niedawna, bardziej chyba z pewnej konieczności, niż przeświadczenia o „wspaniałości” tego medium. Co do lastfm, to zabawna sprawa, bo nie mamy zielonego pojęcia, kto założył nam profil na tym serwisie i nie mamy wpływu na jego kształt.
Nie żyjecie tylko z muzyki, prawda? Co zatem robicie na co dzień?
ŁM: Myślę, że każdy z nas prowadzi lub próbuje prowadzić w miarę normalne życie.
WW: Nie chciałbym odzierać tego zespołu z tak bardzo lubianej przez mass-media aury tajemniczości, ale w składzie zespołu Siła odnalazł się geodeta, księgowy, kontroler jakości i operator dźwigów przemysłowych.
Pochodzicie z Gorzowa Wielkopolskiego, miasta kojarzącego się większości słuchaczy z UL/KR, Kawałkiem Kulki, a fanom elektroniki – z zespołami ze stajni Please Feed My Records. Opowiedzcie coś o gorzowskiej scenie. Z kim się trzymacie, kogo polecacie do sprawdzenia?
ŁM: Gdybyś wymienił jeszcze Żółte Kalendarze i anTeny, to nie byłoby już czego słuchać. Oczywiście pomijam jazzmanów, wykonawców muzyki rozrywkowej i wyjątki potwierdzające (jak zwykle) regułę, których dużą część zresztą wymieniliśmy. Na temat (jak to ładnie ująłeś) gorzowskiej sceny nie mam do powiedzenie kompletnie nic, bo mało mnie ona interesuje, choć w prowincjonalny sposób bardzo utożsamiam się z tym miastem. Znamy swoje miejsce, stoimy sobie obok tego wszystkiego i zwyczajnie robimy swoje.
WW: Gorzów kojarzy się jednoznacznie z brudem, brzydotą, architektonicznym nieładem, skompromitowanymi politykami i brakiem perspektyw. Wspomniane tutaj muzyczne projekty to jedne z niewielu jasnych stron, które to miasto może mieć do zaoferowania.
Wiadomo, że lato to nie jest najlepszy okres na koncertowanie, ale gdzie Was będzie można zobaczyć w najbliższym czasie?
ŁM: W tym momencie muszę przyznać, że jestem trochę zły na nas samych, bo gdyby ta płyta wyszła wcześniej, to moglibyśmy wystąpić już teraz na kilku festiwalach. Na tę chwilę organizujemy pojedyncze występy z lepszym albo gorszym skutkiem. Dużo, dużo więcej jesienią, jesienią…
WW: Nigdy nie postrzegałem tego zespołu jako stricte koncertowego. Wolimy się skupiać na tworzeniu muzyki. Z mojej perspektywy granie koncertów wiążę się nie tyle z obciążeniem fizycznym, co bardziej psychicznym. Publiczne wypruwanie flaków na scenie jest dość emocjonalnym zajęciem. Dochodzi tu do pewnego paradoksu, gdyż z jednej strony przynosi to ulgę, z drugiej obarczone jest jednocześnie emocjonalnym ciężarem. Trudno się temu nie poddać.
Wasza płyta. Debiutancka płyta, płyta dla każdego zespołu istotna, chyba najważniejsza. O czym opowiada? Teksty są dość chaotyczne, choć jak się w nie zagłębić, kipią od nerwów, wkurwów… Mają po prostu negatywny wydźwięk. Witek, rozjaśnij trochę warstwę liryczną albumu.
WW: W przypadku tekstów dorzuciłem od siebie cegiełkę, ale pytanie powinno być właściwie skierowane do Łukasza.
ŁM: Właśnie za większą część – jak to nazywam – „przekazu” odpowiadam ja, więc nieskromnie zabiorę głos. I kompletnie nie wiem, co sensownego mógłbym powiedzieć, tak samo jest za każdym razem, kiedy muszę się z tego tłumaczyć. Kiedyś z Królem doszliśmy do wniosku, że my rzadko piszemy o konkretach, jeśli już, to o pewnych stanach i tak o tym myślę w chwili obecnej. Muszę się zgodzić, że wydźwięk tej mojej grafomanii jest zdecydowanie negatywny, zwykle piszę z pozycji osoby, która przebiła się przez dno i puka od spodu, choć nie zawsze. Tak, „przekaz” jest czysto emocjonalny i może stąd to wrażenie lirycznego chaosu. Nie oczekuję jednak, żeby ktokolwiek chciał ten bełkot zrozumieć lub próbował czytać między wierszami. Zainteresowanie tym tematem ciągle budzi moje szczere zdziwienie. Ale jest mi to jakoś potrzebne, bo każdy jeden tekst jaki napisałem, wiąże się każdorazowo z poczuciem wielkiej ulgi.
Jesteście podpinani do łatki math, i do hardcore’u, i do metalu w końcu. A Wy sami gdzie się odnajdujecie?
ŁM: Wiesz co, jakkolwiek trywialnie i bucowato by to nie zabrzmiało – my nawet nie chcemy i nie próbujemy się nigdzie odnaleźć. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy najbardziej oryginalnym zespołem na świecie i najprawdopodobniej wszystko co zrobiliśmy, zostało już wcześniej zagrane, ale od początku chodziło nam o zrobienie czegoś, co nas samych będzie zaskakiwać i wypychać ze strefy bezpiecznych rozwiązań i banalnych zagrywek. Hardcore, metal – matko! Sposób, w jaki te gatunki funkcjonują w ogólnej świadomości, to jest trochę jak jakiś koszmar i chyba też trochę nam już nie przystoi. Bo w pewnym momencie sama gatunkowość przestaje bawić, staje się banalna i zabija kreatywność. Zgodzę się, że w naszej, hmm, muzyce jest matematyka, czasami nawet całkiem sporo, ale tu chodzi o wywołanie naturalnego chaosu, dezorientacji, w końcu o zwykłą walkę z pospolitą nudą i nie jest ona już celem samym w sobie. Etykiety, które wymieniłeś, przywodzą mi na myśl najbardziej wytarte klisze, a ja nie chcę postrzegać tego co robimy w podobnych kategoriach. To, jak będziemy klasyfikowani – bo będziemy – jest rzeczą, która nie podlega naszej kontroli i prawdę powiedziawszy niewiele mnie to obchodzi. Koniec końców, cały ten mój wywód jest zbyteczny, w końcu ludzie muszą jakoś nazywać ten cholerny hałas.
WW: Czytając i słuchając opinii na nasz temat, bardziej interesujące są skojarzenia nie tyle z gatunkami muzycznymi, co z konkretnymi zespołami i tych asocjacji nie ma zbyt wiele. To dziwne, że w naszym przypadku zawsze łatwiej wychodzi wrzucanie nas w muzyczne przegródki.
Co dalej? Materiał nagrywaliście w 2013 roku, od tego czasu pewnie zarejestrowaliście kolejne utwory? Będzie szykowane kolejne wydawnictwo na ten rok?
ŁM: Nie. W tej chwili przygotowujemy nowe numery i przearanżowujemy stare, choćby po to, żeby się nimi nie znudzić. Pracujemy w bardzo powolnym tempie, ale tak jest dobrze i zawsze się sprawdzało, bo ostatecznie przekładało się na jakość.
WW: Nie wiemy, czy wytrzymamy wszyscy razem do kolejnego wydawnictwa, a mówiąc poważnie, to bardziej istotne jest w jakim kierunku chcemy zmierzać. Podstawą jest brak nudy, rutyny i zaskoczenie. Kiedy stwierdzimy, że mamy wystarczająco dużo spójnego materiału na wydawnictwo, to po prostu nagramy to i wydamy. Tym razem bazując na zyskanym doświadczeniu, bez większego ociągania się.
Chociaż tych recenzji dotychczas ukazało się niewiele, wszystkie mają pozytywny wydźwięk. A Wy jak z perspektywy czasu oceniacie Siłę?
ŁM: Chciałbym napisać, że szczerze nienawidzę tego materiału, ale nie mogę. Prawie dwa lata dłubania w miksach, a później w masteringu, powinno zrobić swoje. Coraz rzadziej, ale nie bez przyjemności zdarza mi się tego słuchać i dalej brzmi to tak, jak wymyśliłem sobie w głowie. Duża w tym zasługa Macieja Miechowicza z Kobong, który zrobił dla nas mastering i instynktownie wiedział jak powinno to zabrzmieć.
WW: Może dziwnie to zabrzmi, ale mam nadzieję, że ten materiał będzie na tle przyszłych wydawnictw tym najsłabszym. Tak naprawdę to początek. Wierzę, że później może być tylko ciekawiej.
Nie brakuje Wam regulaminowej gitary w instrumentarium? Dwa basy brzmią potężnie, to prawda, ale może jednak?
ŁM: Mało kto to pamięta, ale my kiedyś w instrumentarium mieliśmy gitarę, której później z przyczyn od nikogo niezależnych zabrakło. I myślę, że dopiero w tym momencie zaczęliśmy odnajdywać naszą tożsamość. Ta sytuacja sprawdziła się na tyle, że po nagraniu płyty nikt z nas ani przez chwilę nie pomyślał o znalezieniu gitarzysty. Nie, w tym niskim rejestrze jest jeszcze na tyle dużo do zrobienia, że gitara nie jest nam potrzebna, w dodatku pojawił się saksofon, którego będzie coraz więcej i więcej.
WW: Jest tyle innych środków muzycznej ekspresji, które mogą prowadzić do jeszcze bardziej ekstremalnych i radykalnych efektów, że brak regulaminowej gitary w tym momencie nam nie doskwiera. Cały czas poszukujemy, nie chcemy niczego sobie narzucać i nakładać na siebie ograniczeń.
To jeszcze wróćmy do koncertów. W maju graliście w Szczecinie, w marcu odwiedziliście Toruń, Morąg i Gdynię. Jak się grało z Moanaa i włoskimi składami, Nofu i Stanley Ipkiss?
ŁM: Koncert z Włochami to była miła impreza, a my po prostu przyjechaliśmy i jak zwykle – znowu – zrobiliśmy swoje. Koncerty z Moanaa będę wspominał w każdym względzie bardzo dobrze, a w Gdyni zaliczyliśmy jeden z lepszych naszych występów w ogóle.
Polskie hardcore’owe zespoły lubią grywać u naszych południowych sąsiadów, często wpadają też do Niemiec. Szykujecie większą trasę promującą Siłę?
ŁM: Cieszę się, że dowiedziałem się gdzie lubią grać polskie zespoły hardcore. Z racji tego, że wszyscy mamy swoje sprawy i zobowiązania, tych tras będzie kilka, ale mniejszych. Większych też nie wykluczamy, ale to – jak już wspomniałem – jesienią, jesienią…
A może kontrakt wydawniczy z jakimś winylowym albo DIY labelem z Niemiec? To też dobra promocja Waszego albumu!
ŁM: Były jakieś pojedyncze sygnały, że powinniśmy postarać się o wydanie płyty w wersji winylowej, ale na to jest jeszcze za wcześnie. I dlaczego właśnie z labelem z Niemiec?