Nadszedł wrzesień, a z nim nowy album Trupy Trupa. O Of The Sun rozmawialiśmy z Grzegorzem Kwiatkowskim.
Trupa Trupa przyzwyczaiła nas już do pewnej regularności. Od początku tej dekady, lata nieparzyste to te z premierami nowych materiałów gdańskiego bandu. Z każdym kolejnym zespół przekraczał kolejne granice – do tej pory nieosiągalne dla zespołów znad Wisły. Headache i Jolly New Songs trafiły na łamy najbardziej poczytnych portali i magazynów. W czym tkwi fenomen Trupy? Nie oszukujmy się – nie jest to muzyka, która pociągnie za sobą tłumy. Tu bardziej istotna jest raczej intymna interakcja z odbiorcą, wywołanie przyjemnego mrowienia na karku i zbudowanie więzi emocjonalnej. A w tej relacji gdańszczanie nie mają sobie równych.
Album Of The Sun miał być bardziej piosenkowy. W pewnym sensie zabieg ten się udał – i to mimo że piosenka zazwyczaj kojarzy się z czymś wesołym, a to z kolei kłóci się z muzyczną kreacją Trupy Trupa. Nie wiem, czy to kwestia osłuchania i swego rodzaju oswojenia z estetyką gdańskiego zespołu, ale ten album, jak żaden poprzedni, uwiódł mnie od pierwszego przesłuchania. Może to właśnie ta piosenkowość? Bez wątpienia to pierwszy materiał Trupy z tak dużym potencjałem singlowym. Bo nie tylko „Remainder”, ale w zasadzie każdy inny kawałek mógłby zrobić w mediach porównywalnie dużo szumu. To kolejna zaleta nowego materiału – poziom poszczególnych utworów jest cholernie wyrównany – nie ma tu często spotykanego w muzyce gitarowej efektu mocnego otwarcia i „reszty płyty”. Mimo sporego ładunku psychodelii i okołopunkowego buntu, wśród energetycznych bangerów, takich jak „Turn”, „Mangle” i wspomniany „Remainder”, świetnie odnajdują się mocno stonowane utwory, głęboko zatopione w nasączonej pesymizmem medytatywności („Angle”). Uzyskany w ten sposób emocjonalny blend skutecznie eliminuje możliwość zmęczenia się materiałem, ale też sprawia, że po przesłuchaniu nie pojawia się ani uczucie skrajnego pobudzenia, ani skrajnej dewastacji emocjonalnej. Każdy element ma w tej układance swoje miejsce i nie pojawia się przypadkowo. To kompletny zestaw puzzli, bez brakujących kawałków i bez takich, które dziwnym trafem trafiły tu z innego pudełka.
A o tym jak ta układanka powstała, rozmawialiśmy z Grzegorzem Kwiatkowskim.
Miłosz Karbowski: Co jest dla ciebie wyznacznikiem sukcesu?
Grzegorz Kwiatkowski: Brak konfliktów w zespole, do których rzecz jasna co jakiś czas dochodzi, szczególnie w demokratycznej strukturze, ale właśnie to jest największym osiągnięciem. Ta demokratyczna struktura i każdorazowy powrót do atmosfery szacunku i przyjaźni.
Czy oceniając tymi kategoriami uważasz, że osiągnęliście już sukces jako zespół? A jeśli jeszcze nie, to na jakim etapie drogi „do” teraz jesteście?
Jako zespół mamy co chwilę jakieś awarie, wywrotki i dziwne zdarzenia, ale z każdego takiego zdarzenia wychodzimy obronną ręką i po czasie, z pozycji pewnego dystansu, okazuje się, że nasze szczęście do nieszczęścia w dużej mierze tworzy ten zespół i jego atmosferę. I w tym sensie odnosimy coraz większy sukces, bo naprawdę jesteśmy coraz bardziej odporni.
Poczucie bycia docenionym, czego niewątpliwie mieliście okazję doświadczyć, zmienia sposób patrzenia na muzykę?
Nigdy nie narzekaliśmy na złe notowania, ale od płyty Headache mamy tych głosów naprawdę sporo i to w niezwykle prestiżowych miejscach. Ale przez to nikt z nas nie patrzy inaczej na muzykę. To docenienie ma natomiast wpływ na nowych partnerów, labele, agencje koncertowe, festiwale. Zatem to jest bardzo ważne, ale nie najważniejsze.
Jak myślisz, z czego wynika wzmożone zainteresowanie zagranicznych mediów waszą twórczością? Czy pomaga wciąż chyba obecna na zachodzie „egzotyka” zespołu z Polski – niemalże jak zza żelaznej kurtyny?
Nie ma jednej grupy zagranicznych odbiorców. W naszym przypadku najczęściej okazuje się, że wartością jest robienie rzeczy po swojemu i wsobność. Nasze krzywe komponowanie i krzywe granie piosenek i koncertów. My naprawdę nie oglądamy się na trendy. Oczywiście wiemy co się dzieje i podoba nam się ogromnie wiele nowych rzeczy. Po prostu w procesie kompozycyjnym, nagraniowym i koncertowym nie ma kalkulacji. Gramy dla siebie i pod siebie. To my mamy być przede wszystkim zadowoleni. No i ważna jest w tym demokracja, to znaczy 4 różne wizje muzyki. Każdy z nas lubi inne rzeczy i nasze piosenki są efektem tego zderzenia. Tej próby kompromisu. Na ogół składy rockowe mają lidera i mamy do czynienia z jedną wizją.
Wasz album Of The Sun, podobnie jak poprzedni materiał, ukazuje się w kooperacji kilku wytwórni. Czy taki model rzeczywiście działa? Jakie są jego plusy, a jakie mankamenty/niedogodności?
Z naszego doświadczenia wynika, że to najlepszy model. Dochodzi do synergii i mnożenia się nowych koncepcji i idei. Minusem jest oczywiście pewien komunikacyjny chaos, ale przy płycie Of The Sun chaosu brak. A mamy do czynienia z rekordową liczbą partnerów – cztery wytwórnie i dwie agencje koncertowe. I jeszcze kilka sub agencji koncertowych.
Of The Sun, szczególnie w utworach takich jak „Turn”, zmierza w jeszcze bardziej psychodeliczną stronę. To zamierzony kierunek?
Nie ma u nas tego typu planowania. Chociaż część z nas miała wrażenie, że nagrywamy ładną piosenkową płytę, ale właśnie dochodzą do nas pierwsze recenzje i jest dokładnie odwrotnie. To znaczy, że ten efekt nadpsucia i psychodelii jest jeszcze bardziej uderzający, ponieważ rzeczywiście staraliśmy się nagrać ładne piosenki, bo akurat takie mieliśmy pod ręką, ale nie za bardzo nam to wyszło. Te piosenki są bardzo popsute.
Mimo większej punkowości, niż miało to miejsce w poprzednich albumach, nie wyzbyliście się też medytatywnej mantryczności. Jak wygląda bilansowanie tych dwóch cech – gdzie twoim zdaniem leży złoty środek?
To bilansowanie jest tym o czym mówiłem wcześniej. To ścieranie się czterech różnych wizji. Raz zwycięża trochę bardziej wizja „a” a raz wizja „b”. My nie uprawiamy rywalizacji i kompetycji. Chodzi mi o to, że podświadomie każdy ciągnie w swoją stronę.
Czy za którymś z utworów z Of The Sun kryje się historia, za sprawą której utwór ten jest dla was szczególnie ważny?
Wydaje mi się, że każdy z nas ma taki specjalny utwór, do którego mu najbliżej. Ja jestem chyba najbardziej związany z „Dream About”, ponieważ lubię takie połączenia pt. brzmieniowe ciepło i intelektualne zimno.
Kto twoim zdaniem jest potencjalnym odbiorcą Of The Sun? Czy kiedykolwiek starałeś się w jakikolwiek sposób sprofilować odbiorców waszej muzyki?
Wydaje mi się, że odbiorcą są na ogół osoby szukającej jakiejś odmiany od sytuacji masowo-rockowo-standardowej. Ale zgaduję. Nie jestem tego pewny.
Pewną nowością może być fakt, że zaczęliście naprawdę dużo koncertować, co wcześniej nie było tak oczywiste. Z nowym materiałem odwiedzicie Stany i zjeździcie dużą część Europy. Polubiliście scenę, a scena polubiła was?
Mamy dwie naprawdę znakomite agencje koncertowe: Paradigm Talent Agency i ATC Live. I dzięki nim gramy rzeczywiście znacznie więcej i rzeczywiście coraz bardziej nam się to podoba. Ale moim zdaniem powinniśmy być zawsze czujni i zwracać uwagę na to, jak gęstsze koncertowanie może wpłynąć na nasze piosenki i pracę w studiu.
Skoro o tym mowa, to jesteście typem zespołu, który bardzo często w momencie premiery nowego albumu jest już w trakcie zaawansowanych prac nad kolejnym materiałem. Czy podobnie jest tym razem?
Jest dokładnie jak mówisz. Mamy już około 10 nowych piosenek. Pracujemy nad zestawem, który z próby na próbę robi się większy, aż dojdzie do selekcji i radykalnego cięcia i powstanie z tego nowa płyta.