AUTOR: Toro y Moi
WYTWÓRNIA: Carpark Records
WYDANE: 24 kwietnia 2012
INFORMACJE O ALBUMIE
Wcześniejsze nagrania Toro Y Moi pokazują drogę, jaką Chaz przeszedł od początku swojej przygody z muzyką do dziś.
Poprzednie EP Toro Y Moi kojarzy mi się z bardzo ciepłym wakacyjnym dniem, kiedy przyodziałem pierwszy raz od niepamiętnych czasów sandały i wybrałem się na spacer na Kępę Potocką. I nie potrzebowałem morza, żeby czuć się jak nad morzem. Z wydanymi w tym roku archiwalnymi numerami jest jeszcze ładniej. Tym bardziej, że pamiętam, jakim pięknym hipsterstwem było Toro sprzed hype’u Causers Of This.
June 2009 jest zbiorem z czasów, kiedy Bundick, z jakim utożsamiamy teraz Bundicka, dopiero się rodził, dlatego znajdziemy tu raczej chaotyczną mieszankę, niż dźwiękowe monolity, jakimi były poprzednie LP. Ale jeśli olejemy terror spójności i dobrej produkcji, wyjdzie z tego kawał pięknej płyty. Do słuchania na spacerach w sandałach w ciepłe letnie deszcze i jak chce się iść na plażę (nawet jeśli w twoim mieście nie ma plaży).
Brzmieniowo, jak wspomniałem, jest bardzo lo-fi. Pod względem kompozytorskim mamy za to sporo dobrej roboty. Czy to będą grooviaste rzeczy w duchu Freaking Out („Girl Problems”, „Drive South”), czy Bundick zapędzający się w rejony niemalże beachboysowe („Take The L To Leave”), czy okolice pierwszego LP („Talamak”), czy rzeczy tak wyprane z elektroniki, że bez charakterystycznego rozmarzonego wokalu ledwo co byśmy poznali w nich pana Toro („Ektelon”, akustyczne „New Loved Ones”), to są to rzeczy kompletnie rozpieprzające pod względem melodii. No i pośród tej chaotyczno pięknej zbieraniny przybłąkała się jedna wyjątkowa zguba, której na imię „Sad Sams” – piękna krzyżówka spogłosowanych wokali, odrealnionej dreampopowej atmosfery i brzmienia momentami tak gęstego, że ma się wrażenie, że wycieka z głośników. Przy takich numerach chce się tylko wierzyć, że mantrowo powtarzane „no one will die” i „no one will cry” stanie się faktem, a nie tylko pobożnym życzeniem.
Piękna płyta, bez żadnej spiny, żeby pretendować do miana „najważniejszego albumu roku”, ani tym bardziej „nagrań życia”. Ale June 2009 jest na tak dobrym poziomie, że nie zdziwiłbym się, gdyby zajęło wysokie miejsce w kategorii „najlepsze odrzuty stulecia”.