AUTOR: The Besnard Lakes
WYTWÓRNIA: Jagjaguwar
WYDANE: 22 stycznia 2016
INFORMACJE O ALBUMIE
Psychodeliczne indie nie musi być gatunkiem, z którym należy wiązać jedynie enigmatyczne, zgrzytliwe i dysonansowe piosenki-dłużyzny. Po raz kolejny udowadniają nam to Besnard Lakes – swym najnowszym, piątym już wydawnictwem noszącym tytuł A Coliseum Complex Museum wyciągają do nas rękę, zapraszając do zadziwiającego świata brzmień, owszem, niejednoznacznych i różnorodnych, lecz emanujących spokojem i harmonią.
Tego, co tym razem postanowili pokazać światu Besnard Lakes, można było zasmakować już od siódmego stycznia. Wtedy zespół opublikował klip do jednej z piosenek wchodzących w skład materiału płytowego – mowa o kawałku „Plain Moon”. Kompozycja, pełna różnych środków wyrazu, od zwykłego gitarowego grania, poprzez melodyczne wygibasy na klawiszach aż do elektronicznie zniekształconego wokalu, już na wstępie mówi nam coś bardzo ważnego o stylu bandu z Kanady: ci ludzie nie boją się eksperymentować z różnorodnymi narzędziami, nie lubią prostych rytmów i melodii. Rezultat jest godny podziwu – mimo tego, że w ich piosenkach nieraz miesza się wiele elementów naraz, to wszystko wydaje się znajdować na swoim miejscu. Pod tym względem Besnard Lakes mają coś wspólnego z Destroyerem, choć porównywanie chociażby melodyki jednych i drugich to jak porównywać gruszkę do młotka.
Jak możemy przeczytać na stronie artystów, pomysły na kolejne albumy rodzą się i dojrzewają nad położnym z dala od ludzkich siedzib jeziorze Besnarda w środkowej części prowincji Saskatchewan w Kanadzie. Nie musimy czekać długo, by usłyszeć muzyczne ślady Słońca odbijającego się w wodzie czy ciągnącej się w nieskończoność się linii brzegowej. Podobne skojarzenia może nasuwać już wstęp do pierwszej piosenki na płycie („The Bray Road Beast”), będący przecież jednocześnie wprowadzeniem do całej płyty. Delikatne, stopniowo wzbogacane o nowe elementy preludium (falsetujący wokal Jace’a Laska, różne „szmery” perkusyjne, efekty elektroniczne, gitara) sytuuje naszą recepcję piosenki na pograniczu jawy i snu. Następujące potem triumfujące, prawie uroczyste partie chórków stanowią bardzo ciekawą, zaskakującą kulminację. Niemal bliźniacze zagranie z partią „chóralną” muzycy zastosowali z powodzeniem chociażby w piosence z numerem trzecim – ”Preassure of our plans”.
Partie wokalne na płycie to temat na odrębny akapit. Jace Lasek, inspirując się Prince’em, zazwyczaj śpiewa dość wysoko. Wtóruje mu nierzadko jeszcze jeden – dwa głosy. Partie każdego z nich czasem lubią „wchodzić sobie w słowo”. Jest to dowodem na dość zaawansowane myślenie i wykonawstwo wokalne. Zespół również nie stroni od urozmaicania śpiewu różnymi elektronicznymi zabawkami, by chociażby wspomnieć o efektach zniekształcających (np. wibrowanie, coś a la gitarowy flanger).
Wyżej wspomniane dwa kawałki, „Plain Moon” i „The Bray Road Beast”, mogą właściwie uchodzić za reprezentatywne dla wszystkich kompozycji zawartych na płycie. W przynajmniej połowie numerów z A Coliseum Complex Museum wzorem „The Bray Road Beast” nie brakuje długich, stonowanych dynamicznie, śpiewnych fraz (np. „Nightingale”), będących jednocześnie „areną zmagań” między partiami wokalnymi i instrumentalnymi. Bywa i tak, że muzycy fundują nam nieoczekiwane zwroty w melodii, które każą nam się zastanawiać, czy słuchamy cały czas tej samej piosenki. Jednak z tych pozszywanych fragmentów powstaje spójny, bardzo „słuchalny” materiał. Z drugiej zaś strony mamy kawałki szybsze, oparte na konkretnych riffach (np. „Golden Lion” czy świetny, choć stosunkowo prosty „Necronomicon” z fantastycznym klipem), wpisujące się w psychodelizujący, pełen fantazji klimat innych piosenek, lecz będące jednocześnie dobrą dla nich przeciwwagą. Wyżej wspomniana spójność nie przejawia się jednak tylko w obrębie poszczególnych kawałków: osiem zawartych na płycie utworów, przy zastosowaniu średnio wyrafinowanych łączników, mogłoby właściwie być trzema – czterema wielkimi kompozycjami.
I to jest jednocześnie punkt wyjścia zarzutu, który był już wysuwany przeciwko A Coliseum Complex Musem. Przeglądając recenzje anglojęzyczne tej płyty spotkałem się z opiniami, że słuchacza nie czeka na niej nic nowego. I owszem, jest w tym sporo racji – przesłuchanie Until Excess. Imperceptible UFO daje nam pojęcie na temat tego, co znajduje się na piątym albumie. Jednak ze względu na specyficzny charakter brzmienia, które upodobali sobie Besnard Lakes, ogrom drobiazgowej pracy, którą należało włożyć w każdą, pojedynczą piosenkę, taka opinia nie byłaby miarodajna. Finalne rezultaty około trzech lat pracy sprawiają wrażenie celowego zabiegu, a nie po prostu efektu braku pomysłu – są na to zbyt skomplikowane. Nie wiem na ile słuszne jest moje przypuszczenie, że umiejscowienie każdej nuty na tej płycie jest przemyślane, natomiast pewien kunszt kompozytorski Kanadyjczyków, pomysłowość oraz fantazja są dla mnie widoczne. Nie bez znaczenia jest też to, że przy aspiracjach do robienia muzyki bardzo daleko odchodzącej od standardowego prosty riff + prosty bass + prosta perkusja, stworzyli cos bardzo przyjemnego dla ucha. Stąd ocena zdecydowanie pozytywna.