AUTOR: Teen Daze
WYTWÓRNIA: Lefse Records
WYDANE: 6 listopada 2012
INFORMACJE O ALBUMIE
Mocne epki, kiepski pierwszy tegoroczny długograj i dorównujący mu poziomem drugi – tak prezentuje się dorobek artystyczny Teen Daze. Po wpadce, za jaką uznałem – chociaż nie tylko ja – All of Us, Together, Kanadyjczyk przygotował w tym roku drugą długogrającą płytę. The Inner Mansions pozostawia mieszane uczucia, bo z jednej strony znaleźć można kawałki łatwo przyswajalne, a z drugiej Jamison odbija gdzieś w stronę kiepskiej elektroniki. Takiej, rzec można, lekko wiksowej.
O wcześniejszych dokonaniach Teen Daze nie trzeba się zanadto rozpisywać. Remiksy utworów mniej lub bardziej znanych, kapitalne epki, niezłe longplaye (?) i urzekający wręcz minialbum A Silent Planet. Potem nastąpił pierwszy kryzys, wiejący mocną nudą All of Us, Together i… przyszedł czas na powtórkę z rozrywki. The Inner Mansions miało być największym (czytaj: najlepszym) albumem Jamisona, w pełni ukazującym jego uczucia i wnętrze, który powstał poprzez – a jakże! – zaczytanie się w literaturze. Jednak tym razem nie było to Z Milczącej Planety Clive’a Staplesa Lewisa, ale szesnastowieczna księga świętej Teresy z Avilli. Robi wrażenie? Teoretycznie powinno, bo literatura nad wyraz ambitna i zaangażowana, jednak Kanadyjczykowi nie wyszło przełożenie tego na warstwę muzyczną.
Przede wszystkim zanikł gdzieś ten duch chillwave’u. Może ten gatunek już wygasa, może blednie niczym stare fotografie polaroid po upływie dekady, może się już przejadł i nic więcej się do niego nie włoży (patrz ostatnie nagrania Neon Indian itp. itd.), a może po prostu Teen Daze odbił w kierunku złej strony mocy? The Inner Mansions stawia jednocześnie na każdą opcję po trochu. Nagrania Kanadyjczyka, mówiąc w skrócie, są po prostu nudne. Mało w nich emocji, niewiele się dzieje, kiepsko. Pierwszy indeks nie zapowiada jeszcze takiego stanu rzeczy, ale słuchacz z każdym praktycznie kolejnym utworem zmienia swój pogląd na album. Fajny, porwany początek i damski wokal na pogłosie rozkręcają kawałek, w którym pierwszoplanową rolę odgrywa mocno połamana, skomplikowana perkusja i ta rozmyta, melodyjna aura chillwave’u. „Divided Loyalities” także daje radę i z łatwością mogłoby się znaleźć na Four More Years chociażby. „Garden 1” nawiązuje do nagrań z A Silent Planet, a wszystko to przez tę wyczuwalną błogość i rozmarzenie, ten spokój nadchodzący wraz ze śpiewem Jamisona i brzmieniem klawiszy. „Discipleship” to jednak pierwsza zadra płyty – kompozycja, która równie dobrze mogłaby zostać umieszczona na jakiejś składance Chilli Zet czy kompilacji Radia RAM i wisieć obok któregoś z utworów Kari Amirian, i bynajmniej nie jest to komplement. Kolejnym przerywnikiem – bo tak wypadałoby pojmować ten kawałek – jest „By Love”. Kompozycyjnie znakomicie wpasowywałoby się do poczekalni w przychodni, jako lek na skołatane od kłótni z resztą motłochu nerwy, a dodatkowo czynnik irytujący zebranych. Kiedyś w seriach z cyklu „10000000001 in 1” na konsolę Pegasus do całkiem okazałego menu, które zawierało tak naprawdę może z trzydzieści maksymalnie gier, a reszta to przeróżne wersje tych samych pozycji, tylko że o różnych tytułach, dołączano nastrojową, niby relaksacyjną muzykę w wersji midi (najczęściej było to The Righteous Brothers), która miała umilić wyszukiwanie najlepszej gry. Tak naprawdę to wszystkie te melodie sprowadzały do jednej myśli – marzenia, by to działało naprawdę i zniszczyło złą muzykę. W tych kategoriach należy odbierać właśnie „By Love” czy „Spirit” (ucieczka przed wrogimi siłami w „Tank”). Najgroźniej jednak wypada „Union”, które podzielić można na dwie części. W pierwszej połowie Teen Daze pozazdrościł swoim amerykańskim przyjaciołom grającym noise’y; w drugiej zaś postanowił wrócić do brzmień żywiołowych i ciekawych jak lane kluski. Na tle tych wymienionych kawałków niczym miód na uszy jest „Heart of Gold”. Senna, mocno usypiająca i kojarząca się z tą rybką z mini-mini kompozycja tuli do snu i przymyka słuchaczowi oczy, zachęcając tym samym do zapomnienia o wcześniejszych eskapadach Jamisona w stronę złej, nieciekawej mocy. Zamykające album „Always Returning” tylko powiela motywy i koncepcję „Heart of Gold”, chociaż Teen Daze rozszerzył nieco aranże i instrumentarium.
Słuchając The Inner Mansions, przychodzi jedna myśl do głowy – ta muzyka idealnie sprawdziłaby się w windzie, poczekalni w przychodni czy w pasmanterii. Można posłuchać, ale nie należy wiązać większych nadziei.